Książka tygodnia: „Wszystkie sowy” Filipa Floriana [fragment]

Filip Florian
WSZYSTKIE SOWY [fragment]

„[...] Latem byłem nieziemsko rozpieszczany. Wychodziłem zaspany z pościeli, człapałem bez kapci po podłodze, wyciągałem się na wszystkie strony i ziewałem, a potem, jak bogaty bojar, obserwując odurzone upałem muchy, zastanawiałem się, jaką przyjemną rzecz mogę dzisiaj robić. Wybór był trudny, bo istniało wiele przyjemnych rzeczy, mogłem iść na polowanie z naganiaczami, pograć wtysiąca z sąsiadami na tarasie, popijając lemoniadę i smakując sorbet, popykać z nargili w ogrodowym cieniu wśród róż, pojeździć konno koło sadzawki, zawołać Cyganów, aby zagrali jakieś ładne melodie lub też wstąpić do łaźni tureckiej albo na jarmark. Ponieważ zwykle nie mogłem się zdecydować, połykałem coś na szybko, jak popadnie, najczęściej chleb z mortadelą, zrzucałem piżamę, znajdowałem ubrania porzucone gdzieś wieczorem i szedłem szlifować bruki po ulicach z przekonaniem, że samo życie zaoferuje mi na jedno gwizdnięcie tyle, ile nigdy bym nawet nie marzył. I rzeczywiście, kiedy już schodziliśmy się wszyscy, życie dawało nam ile mogło, jednego dnia złoty pieniążek, drugiego złamany grosz, a czasami, kiedy się na nas wkurzało, to nawet tyle, ile brudu za paznokciem. Jeżeli chodzi o monety, to trzeba przyznać, że szło nam nieźle, nawet jeżeli nigdy nie znajdowaliśmy złotych czy srebrnych, to garść drobniaków zawsze udawało się zebrać. Często zaglądałem do kalendarza kościelnego, bo, chwała Bogu, mama co roku wieszała jeden na ścianie w kuchni, szukałem dat wpisanych na czerwono i kiedy zbliżał się właściwy moment, decydowaliśmy z kolegami o celu wyprawy. W zwykłe niedziele, kiedy odprawiano normalne nabożeństwa oraz w mniejsze święta, jak na przykład Wielebnego Dawida z Salonik, Świętego Jacentego, Wielkiej i Świętej Męczennicy Mariny, Wielebnego Mojżesza Etiopczyka, Świętego Wawiły Biskupa Antiochii, Wielebnego Eufrozyna i tym podobnych schodziliśmy tuż przed południem do centrum, do białej cerkwi. Jeżeli nawet kręciło się tam wielu żebraków próbujących wzbudzać litość wiernych, był taki bardzo krótki moment, kiedy mogliśmy załatwić sprawę bez narażania się na szwank ze strony całej tej bandy obdartusów, kalek i kostropatych. Ich szefem był niejaki Kunta, wysoki, brzuchaty i flejtuchowaty Cygan o grubych wargach. Przezwisko zyskał jeszcze w dzieciństwie, kiedy to w telewizji leciał serialKorzenie. Kunta podnosił głowę i węszył, jednak w swojej głupocie, międląc i przekręcając słowa, uważał jedynie, aby terytorium jego i kompanów nie zostało zaatakowane przez innych kolesi z tego towarzystwa, pracujących jako samotne wilki. Nie zwracał więc uwagi na hałaśliwych smarkaczy, którzy kopali piłkę przy wejściu na dziedziniec cerkwi w oczekiwaniu na matki, babcie, ciotki, kto tam komu pasował. A my, z planem przestudiowanym w najdrobniejszych szczegółach, coraz bardziej doświadczeni i coraz szybsi, nie spuszczaliśmy z oczu drzwi świątyni w oczekiwaniu na zakończenie nabożeństwa. Kiedy żebracy zaczynali kłębić się przy wejściu, na schodach i przy stalowych pojemnikach w przedsionku, gdzie zapalano świece dla żywych i umarłych, nam nagle zachciewało się pić, okropnie pić, więc biegliśmy i otaczaliśmy wianuszkiem wodopój na środku dziedzińca, do którego, nie wiedzieć czemu, wierni wrzucali przez kratę mnóstwo monet. Mechanizm działał jak szwajcarski zegarek: ja i Sandu wyciągaliśmy z kieszeni śrubokręty, wtykaliśmy je między najsłabsze pręty, siódmy i ósmy, rozpychaliśmy na tyle, żeby powstała szczelina, Nițuș, Marcelek i Gabi zasłaniali nas od tyłu, chlapali się wodą i śmiali, a Tudi swoimi chudymi rączkami bizantyjskiego świętego i palcami pianisty, zgarniał wszystko, co zebrało się od rana w betonowej wnęce, do ostatniego grosika. Wypychaliśmy kieszenie i bez pośpiechu, szturchając się nawzajem, opici wodą jak bąki wracaliśmy do bramy, rozgrywaliśmy jeszcze parę piłek, jakbyśmy byli największymi fanami futbolu na świecie, potem pozdrawialiśmy milutko rodziny i ulatnialiśmy się do parku. Najbardziej podobało nam się od strony wschodniej, bo w tamtej okolicy, między dworcem a drogą, bardziej hałaśliwej, nikt się nie zatrzymywał. Siadaliśmy na dwóch ławkach ustawionych naprzeciw siebie, wyrzucaliśmy na środek, wprost na ziemię, uzbierany skarb, sortowaliśmy i liczyliśmy pieniądze, nie dzieląc ich, chcieliśmy tylko sprawdzić, ile się uzbierało, a na koniec powolutku kierowaliśmy się do cukierni na parterze hotelu Karpaty. W środku, przed półkami z plackiem drożdżowym, czekoladkami i drobnymi ciasteczkami oraz zamrażarką wypełnioną lodami, czuliśmy się tak, jakby spływała na nas sama opatrzność Boża. Po wielu godzinach spędzonych w pobliżu cerkwi dawaliśmy się porwać religijnym uniesieniom, nasze kubki smakowe rozkwitały jak mieczyki i królewskie lilie, w buziach lało jak z cebra, a w żołądku śpiewały wszystkie ptaki świata. Kupowaliśmy zgodnie z apetytem i budżetem, ale choćby nie wiem jak fatalnie nam poszło, każdy i tak otrzymywał przynajmniej jedno ciastko z kremem migdałowym i czekoladą albo kawałek tortu Dyplomat, ciastko w syropie, murzynka czy sakramencko słodką baklawę. Wielkie czyny bratają się, nawołują wzajemnie, wielkość żąda wielkości, a zatem podczas świąt ważnych, obchodzonych z pompą, kiedy nabożeństwa odprawiało po kilku popów, a biskup albo archimandryta wygłaszał kazanie, my też musieliśmy pokazać klasę i skalę możliwości. Co za tym idzie, na Zielone Świątki, które wypadły na początku wakacji, na świętego Jana, na świętych Piotra i Pawła, na świętego Eliasza, na Przemienienie Pańskie, na Zaśnięcie Matki Boskiej, na Ścięcie Głowy świętego Jana Chrzciciela, na świętą Maryję Małą i na Podwyższenie Krzyża wspinaliśmy się do klasztoru, nie na około, tylko stromą ścieżką przez las. Na górze, trzy kwadranse drogi od miasta, na polanie pod Jastrzębią Skałą, spotykaliśmy setki samochodów stłoczonych na trawie, jak gdyby z chmur ktoś strzepnął wszystkie marki i modele samochodów osobowych, busików i autobusów. Przy wejściu stały rzędem budy z krzyżykami, wyszywanymi obrazkami, różańcami, kadzidłem i słodyczami, a w podwórku szpilki by nie wcisnął, ludzie nie mieścili się w cerkwi i cierpieli z upału, słuchając liturgii przez głośniki. Przysięgam, że robiłem znak krzyża natychmiast po przekroczeniu bramy tego przybytku, i kiedy przebijaliśmy się przez tłum dokamiennego, owalnego zbiornika z omszałymi brzegami, szeptałem słowa modlitwy Ojcze Nasz, żeby się upewnić, że Bóg się nie pogniewa i że będzie OK. I kiedy już odnajdywaliśmy się przy wodopoju, nie od razu, po jakiejś półgodzinie, Gabi brał na siebie los męczennika, po cichu, żeby nikt nie widział, wkładał sobie palce głęboko do gardła i puszczał takiego pawia, że wystraszeni gapie z obrzydzeniem odfruwali stamtąd jak przepiórki. Pochyleni nad taflą lodowatej wody o głębokości niecałego metra, sprytnie udawaliśmy, że myjemy Gabiego, robimy mu zimne okłady z mokrej chusteczki, wachlujemy gazetą, a w tym czasie upuszczaliśmy wielkie magnesy powiązane sznurkiem, przeciągaliśmy je parę razy po dnie i powoli, aby nie stracić łupu, wyciągaliśmy całkiem spore, popielate grona i błyskawicznie chowaliśmy do plecaka całą zdobycz. Podczas wielkich świąt mieliśmy życie jak w Madrycie, chociaż najwięcej, rzecz jasna, zbieraliśmy ciężkich jak ołów i raczej bezwartościowych stulejówek z wizerunkiem Michała Walecznego. Jedliśmy potem ciastka przynajmniej przez trzy dni, aż zaczynały wychodzić nam uszami.”

Przekład: Radosława Janowska-Lascar