Książka tygodnia: „Żołnierze. Opowieść z Ferentari” Adriana Schiopa [fragmenty]

Adrian Schiop
ŻOŁNIERZE. OPOWIEŚĆ Z FERENTARI
[fragment]

„Chociaż pewnie liczą się też okoliczności, w których doszło do zerwania: bardzo już pijany, dałem jakiemuś bezdomnemu na dworcu w Braszowie pięćdziesiąt lei, żeby mi pozwolił zrobić sobie laskę, po czym wróciłem do hotelu i zacząłem się tym głośno chwalić. Spędziłem całą godzinę na tarasie pensjonatu, racząc moich kolegów wyjątkowo obleśnymi szczegółami, podczas gdy Ana była w pokoju obok i wszystko słyszała. Następnego dnia wyprawiła mnie na spacer i powiedziała, że w życiu nie najadła się tyle wstydu; po tygodniu przysłała mi maila, żebym odpuścił sobie te melodramaty, że obrzydzam ją do szpiku kości i że życzy mi dalszych sukcesów w ssaniu fiuta.

Pomimo całej mojej namiętności do picia przez dwa tygodnie nie ruszyłem alkoholu; kiedy jestem bardzo przygnębiony – nie piję, aktywuje się we mnie coś w rodzaju instynktu samozachowawczego, który mi na to nie pozwala. Była późna jesień i kiedy tylko się dało, jeździłem do pracy na rowerze. Nawet wtedy, gdy dłonie przymarzały mi do kierownicy.

Kiedy wyłączałem telewizor i kładłem się do łóżka, to wcale nie brakowało mi seksu, lecz, co w sumie było do przewidzenia, intymności, którą udało nam się z Aną zbudować; myślałem sobie, że to takie łatwe, że z nią mógłbym się zestarzeć, bo ona mnie rozumie, a jej ciało mi się poddaje. Nieważne, że to kobieta, ważne, że się znamy i mamy o czym rozmawiać. I to właśnie tej bliskości między nami brakowało mi najbardziej – genitalia były ostatnim elementem jej ciała, z którym się zaprzyjaźniłem, choć dość szybko nauczyłem się je obsługiwać. Przez dwa lata pozostawały czymś obcym, z trudem osiągałem wytrysk i by sobie pomóc, często w trakcie wyobrażałem sobie, że robię to z facetem. I choć nasz związek był tak pokręcony i kaleki, to dawał mi pewien emocjonalny komfort, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałem; był jak opatrunek na wszystkie lęki i beznadziejne stany, które zakłócały moją egzystencję aż do momentu, kiedy ją poznałem, czyli do trzydziestego szóstego roku życia.

Po następnych paru tygodniach, gdy minęła już faza odstawienia, dalej mnie bolało, ale inaczej. Cały czas kłóciłem się z nią w mojej głowie, za nic nie potrafiłem się tego pozbyć: kiedy zostawałem sam, zaczynałem z nią dyskutować, wyjaśniać różne rzeczy, a nawet pertraktowałem z nią, próbując udowodnić, że nie ma racji.

I właśnie mniej więcej wtedy, a właściwie to już trochę wcześniej, dopadła mnie samotność długich zimowych nocy i zacząłem wychodzić każdego wieczoru do jednej z okolicznych knajp. Wypijałem tam niedużo, ze dwa, trzy piwa – akurat tyle, żeby w domu dobić się jeszcze butelką wina. Rzadko się zdarza, żebym pił dużo publicznie, bo po czterech piwach tracę kontrolę i już nie mogę przestać, a potem biorę udział w jakichś krzywych akcjach i wygaduję takie bzdury, że następnego dnia mam ochotę zapaść się pod ziemię. Kiedy tak się zachowuję jak wychodzę do Centrum, to nie ma większego problemu, bo zwykle jestem wtedy z przyjaciółmi albo z ludźmi, którzy mnie znają. Ale jeśli to się zdarza w Ferentari, to zaczynają się problemy, bo tutaj nie ma już moich przyjaciół, a ludzie stąd nie rozumieją, co się dzieje, i reagują nieprzewidywalnie.


Oto przykład: pewnego grudniowego wieczoru wypiłem trzy piwa w knajpie u Boieru, ale moje niecne nóżki nie zaprowadziły mnie do domu, który znajduje się zaledwie w odległości jednego przystanku, tylko podreptały przystanek dalej, do knajpy na Zeicani. Chodzenie po tanich knajpach jest częścią mojej pracy, robię doktorat z manele i żeby pozostawać blisko obiektu badań, mieszkam w dzielnicy Ferentari – ostatniej takiej w Bukareszcie, gdzie muzyka manele stanowi prawo i jak jej słuchasz, to ludzie nie patrzą na ciebie krzywo.

Tak jak u Boieru zimą jest praktycznie cały czas pusto, nawet w weekendy, tak tutaj wręcz przeciwnie – w obu salach o każdej godzinie jest gęsto od oddechów jak w oborze. Lokal jest pełen również dlatego, że biedota może tu pić piwo w dwuipółlitrowych plastikowych butelkach; spryt właściciela zasadza się na tym, że prowadzi bar przy spożywczaku. Wiadomix: kupujesz piwo w sklepie, wychodzisz na ulicę, z ulicy na ogródek przy barze, a dopiero stamtąd do baru. Latem wszyscy piją na tym maleńkim ogródku, a zimą tłoczą się na tyłach, w składziku z desek. Tej jesieni składzik wyremontowano i pokryto regipsami; w listopadzie jacyś krewni właściciela wprawili w ruch wiertarki – dodali trochę oświetlenia, podwieszany sufit, imitację kontuaru barowego itp. Po prostu dodali temu miejscu trochę klasy, dla lepszego samopoczucia biedaków organizujących tu swoje chrzty i wesela.

Ale powróćmy do punktu wyjścia, czyli historii o tym, jak przemówił przeze mnie alkohol, udupiając mnie na amen. Pamiętam, że jak to się stało, to byłem już po trzech piwach i nie obchodziło mnie, że na zewnątrz jest grudzień i sroga śnieżyca. Udałem się prosto do karczmy na Zeicani.

W środku panowało ożywienie i powiedziałem sobie: a niech to, zostanę jeszcze na dwa piwa. Jeden z gości, który pracuje w spożywczym, krewny właściciela, podszedł do mojego stolika i powiedział, że gdzieś tutaj odbywa się w nocy czuwanie przy zmarłym z lautarami u jego wezgłowia i że może mnie tam zabrać za dwadzieścia lei. Odmówiłem – mogę postawić jedno, dwa piwa, ale kasy nie daję, to za dużo. Poza tym byłem pijany i powiedziałem, że sam sobie poradzę.

W pierwszym pomieszczeniu był stół do ping-ponga, przy którym grało w kości dwóch dzielnicowych cwaniaczków (jeden miał jakieś dwadzieścia pięć lat, a drugi, grubszy, sporo ponad trzydzieści) i jakiś robotnik po czterdziestce. Po dziesięciu minutach pojawiła się żona właściciela i wygoniła młodszych typów, a robotnik zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć i że koledzy czekają na zewnątrz. Czemu nie.

Śnieżyca rzucała w twarz lodowymi drzazgami, wyciskając z oczu łzy – co za paskudna pogoda… – a koledzy czekali za rogiem: jeden był wysoki i gruby (miał koło 1,75), a drugi chudy. Grubas ogrzał w dłoni kostki do gry i obrócił je między palcami; nie miał rękawiczek i oddychał ciężko, oddechem bardzo pijanych ludzi. Jak już wzięli pieniądze od gościa, z którym przyszedłem (jakieś trzy leje w monetach po pięćdziesiąt bani, same drobniaki), ten skomentował, że kości są sfałszowane, na co grubas zbliżył się do niego groźnym krokiem i zamachał mu pięścią przed nosem: coś ty powiedział? Już chyba dawno nikt ci nie obił mordy… No i facet zamilkł, grubas wionął agresją jak chłopi potem.

Nie mieli już pieniędzy i tłuścioch nalegał, żebym dołączył do gry, nie szkodzi, że nie znasz zasad, rzucamy kośćmi i kto trafi więcej oczek, bierze kasę. I choć byłem już bardzo pijany, nie ugiąłem się, powiedziałem, że idę na czuwanie przy bracie lautara X, nie wiesz, gdzie to jest?

Przy Zeuri jest namiot, bo biedny chłopak miał ledwo dwajścia cztery lata i umarł z przedawkowania. Ja jestem Alberto i znajdziesz mnie w knajpie na Zeicani. I tak poznałem Alberto – ale to nie o nim chcę teraz opowiadać, a o czuwaniu przy zmarłym. [...]


Alberta-kryminalistę spotkałem ponownie w lutym i choć w powietrzu unosiła się swoista zagadkowość, coś jak z kompozycji perfum Diora, niczym zahipnotyzowany wolałem ten zapach zignorować i pozwolić mu tam, w karczmie na Zeicani, przepaść.

Alberto siedział ze swoim kumplem przy stoliku na tyłach sali, na przeciwko jednorękiego bandyty. Właściwie to kumpel siedział przy stoliku, popijając spokojnie piwo, natomiast Alberto krążył nerwowo między aparatami do gry a stołem – wstawał, żeby rzucić okiem, kto ile kasy wrzuca do maszyny. Ja usiadłem przy stoliku obok i udawałem, że oglądam telewizję, choć tak naprawdę kątem oka śledziłem jego ruchy. Miał dobry humor i mnóstwo energii, nie usiadł ani na chwilę i gęba mu się nie zamykała. Robił show, zgrywał się na bohatera, tak jak to robią okoliczne cwaniaczki, stary, jestem Rakiem, opowiadał swojemu kumplowi, chodzę tylko do tyłu, ale moja pięść porusza się tylko do przodu, jeb do przodu, o tak, patrz. I kiedy to mówił, wymachiwał pięścią, imitując szybkie ciosy i wymierzając lewy sierpowy, po czym odciągał ją i obracał przed oczami jak zaczarowany, jakby była jakimś cennym narzędziem.

Ja też zacząłem się śmiać, a on obrzucił mnie ukradkiem cwanym spojrzeniem i od tej pory miałem wrażenie, że robi ten cały pokaz specjalnie dla mnie, znalazł parę dziewiczych uszu, które go słuchają, stary, czternaście lat byłem w więzieniu, czternaście lat, widzisz tą pięść? Dzięki niej się tam ustawiłem, inaczej na każdym kroku by mnie wykiwali. Chono tu do mnie, daj pyska, powiedział do swojego kumpla, przechylił się przez stół, cmoknął kolegę głośno w czoło i go przytulił, och och och. Kocham cię, bracie, po czym obrócił się do mnie: co, faceci nie mogą sobie wyznać miłości? Jesteś mi jak brat, dlatego mówię, że cię kocham, frajerze, co, to ma niby od razu znaczyć, że jestem gejem? Ci, co tak myślą, to durnie, ja w więzieniu zapinałem pedałów, ale nie jestem gejem; ruchałem, bo byłem sprytny, jakbym nie był sprytny, tobym został cwelem, widzisz tą pięść? Grunt to się dobrze ustawić – i pocałował ją namiętnie.

Podchodził do całej sprawy dość emocjonalnie, ale nie uznałem tego za aluzję, bo tutaj wszyscy kręcą sobie bekę, zarzucają wędkę i czekają aż połkniesz przynętę, pokażesz swoją prawdziwą twarz. Jak sami mówią – chcą cię wypróbować. No i mnie już kilka razy poddano tu takiej próbie weryfikacji, sprawdzano, czy nie jestem kochającym inaczej. W narcystycznym stadzie chłopaczków z Centrum moja inność się rozmywała, bez wysiłku gubiłem się pośród męskich szmat w obcisłych dżinsach, pośród metroseksualistów z ramionami skrzyżowanymi defensywnie na piersiach i innych ludzkich produktów podrobionych na modłę zachodnią – ale w agresywnym środowisku mężczyzn z Ferentari większość orientowała się, że z moją seksualnością coś jest nie tak.

Nie połknąłem przynęty, jestem dziwolągiem bez zbędnego dopowiadania; żeby mnie zdyskwalifikować jako człowieka wystarczy fakt, że mam czterdzieści lat, jestem nieśmiały, nie mam żony i dzieci. O oszustwach i homoseksualizmie się nie mówi, to się robi. Wielu zasmakowuje w kutasie w więzieniu albo za pieniądze z ciotami z Centrum – ale o homoseksualizmie nie rozmawia się nigdy na poważnie, ten temat to jedynie powód do licznych żartów.

Zatem pozostało mi tylko śmiać się z trwającego showi nic nie mówić, pozwoliłem Alberto kontynuować.

I co, cykasz się? W pewnym momencie odwrócił się w stronę mojego stolika, a ja mu odpowiedziałem, że nie, co się mam bać, żartujemy, dobrze się bawimy – i rzeczywiście tak myślałem, wcale się nie go nie bałem, czułem, że żywi do mnie sympatię.

Nie bój się, brachu, o co chodzi, zrobiłem ci coś? Ta wielka pięść wyciągła mnie z pudła, ale sama mnie tam wpierw wsadziła, a ja nie chcę tam wracać, mam dosyć, od piętnastego roku życia w tych samych czterech ścianach. Sam przyznaj, czy tu, na piwku, nie jest fajnie? I jak to powiedział, pokazał mi klasyczny tatuaż więzienny: pięć kropek (jak na kostce do gry) między kciukiem a palcem wskazującym.

Zebrało mi się na odwagę – słuchaj, a lepiej cwaniaczyć czy chojraczyć? A jak to powiedziałem, to jeden z dzielnicowych cwaniaczków, który gapił się na automaty i podsłuchiwał naszą rozmowę, zaczął się śmiać: ale ci dowalił, Alberto! Ale on się nie wkurzył i odpowiedział, że lepiej być takim kombinatorem jak jego kuzyn Ulises, bo teraz są inne czasy, nie zarabia się już pięścią. Powtórzę raz jeszcze: czułem bijące z jego strony ciepło i mogłem pozwolić sobie na przeciąganie struny, bo cała jego agresja była grą. Przedstawił mi też najbardziej zwięzłą definicję cwaniaka, jaką dane mi było do tej pory usłyszeć – cwaniak to ten, co ma kasę w kieszeni.

Powiedziałem mu, że zajmuję się muzyką cygańską i zaczął się chwalić swoim kuzynem, który obrzucił Salama dwudziestoma tysiącami – wielki cwaniak Ulises, ma kasy jak lodu, tu, w sercu go noszę, bo pozwala mi mieszkać u siebie odkąd wyszedłem z niezłych tarapatów, kapewu? Noszę go o tu, w serduszku. Żeby mi zademonstrować, że rzeczywiście ma go w sercu, pokazał mi kilka imion wytatuowanych na lewej piersi – wszyscy to moi bracia, tylko Ulises jest kuzynem.

Kiedy poszedłem po piwo, wziąłem też jedno dla niego, ale otworzyłem je przy barze, co jest błędem, bo jak stawiasz browara komuś obcemu, to go otwierasz na jego oczach. I podczas całej naszej rozmowy Alberto tego piwa ode mnie nie ruszył.

Słuchaj, zapytał, na ile czasu dałbyś się zamknąć w pudle za milion euro? Jakbyś wiedział, że po odsiadce wszystka ta kasa jest twoja i że możesz z nią zrobić, co tylko chcesz: za czterdzieści tysięcy kupiłbyś se Touarega, za dwieście tysięcy wybudowałbyś zamek, a za resztę żyłbyś jak król. Ile lat życia byś dał za odsiadkę w pudle? Ja się nad tym zastanawiałem, wiesz, i oddałbym cztery lata za taki hajs. Jak już odsiedziałem czternaście, to bym jeszcze posiedział ze cztery, nie umarłbym przecież od tego, a bym wiedział, że jestem zabezpieczony do końca życia i że nie muszę już nic robić. [...]


W Ferentari czuję się strzeżony przed historią i polityką; to moja bańka z lat dziewięćdziesiątych, która mnie chroni przed teraźniejszością. Tutaj też się dużo zmienia, ale nie w rytmie pozostałej części miasta, dlatego ci, którzy przyjeżdżają tu z zewnątrz, mają nieodparte wrażenie, że znaleźli się właśnie w miejscu opuszczonym w latach dziewięćdziesiątych, z biznesami stłoczonymi po budkach, kurzem na ulicach i ciuchami made in China. Kiedy przemieszczam się poza dzielnicę, unikam jak to tylko możliwe Starego Miasta i staram się narzucić jako miejsce spotkania Zamek, który też jest bańką, choć może trochę mniejszą, z lat dziewięćdziesiątych, błogosławionych lat mojej młodości, kiedy wszystko się waliło – a im bardziej ludzie pogrążali się w depresji, tym większy był brak zainteresowania, ogromna obojętność, zwiększająca się wraz z rytmem dnia: bo było źle i za rok miało być jeszcze gorzej, i ludzie byli tak mocno przesiąknięci tym uczuciem, że nikt nie wierzył, że kiedykolwiek mogłoby być lepiej – tak dobrze jak w tym innym, zachodnim świecie. Jak mówią anarchiści, każdy akt zniszczenia jest równocześnie aktem kreacji, a wówczas niszczono frenetycznie i wszystko spływało spiralą w dół, rozkwitająca beznadzieja, gdzie w ciągu jednej nocy stary system zastąpiono nowym nowiuteńkim, niezrozumiałym dla absolutnie nikogo – i tak przez dziesięć lat ludzie dryfowali pośród braku bezpieczeństwa, zamętu i w próżni zasad. Jak wszyscy, ja również marzyłem o lepszym świecie, z pieniędzmi i sprawiedliwością, ale kiedy w końcu, w 2002 roku, otwarto granice na Zachód, a nowe społeczeństwo zaczęło wyzierać spomiędzy fałd, ja byłem już za stary, skorumpowany kompulsywnym pięknem lat dziewięćdziesiątych; nie potrafiłem się już zaadaptować i wszystko to, o czym marzyłem w przeszłości, nagle zmaterializowane na moich oczach, nie przekonało mnie, pozostawiło mi w ustach gorzki i mdły posmak.

Ale żebym już nie wyszedł na takiego hipokrytę, który drze mordę z radykalizmem godnym alfonsa – teraźniejszość miała przecież w swojej ofercie rzeczy, dzięki którym czułem się dobrze; najbardziej lubiłem komfort, który przynoszą pieniądze; z tego punktu widzenia mogłem się uważać za osobę uprzywilejowaną – teraźniejszość przelewała mi co miesiąc pieniądze na konto w zamian za mój niewielki wkład pracy, a ja wydawałem tę kasę w Ferentari i w przeszłości.


Ale teraz nie byłem już sam na świecie, ktoś się do mnie przyczepił i musiałem stawić czoła teraźniejszości; nie mogłem się już wycofać, każda mijająca godzina utwierdzała mnie tylko w przekonaniu, że Ulisesowi odpowiada taki układ, jasne, facet nie był frajerem, brat bratem, kuzyn kuzynem, ale przede wszystkim patrzył na świat w kategoriach pieniędzy, przychodów i wydatków, kosztów i korzyści... A może Ulises, jak każdy cwaniak z Ferentari, był też fanem Becaliego: ten nie posiadał żadnego wykształcenia, tylko silną wiarę w Boga – i, choć pochodził z prowincji, dzięki podejrzanym kombinacjom stał się miliarderem; jak już znalazł się wśród dziesiątki najbogatszych Rumunów, by zmyć swoje grzechy, zaczął wznosić kościoły i wspierać finansowo najbiedniejszych. Dlaczego Ulises nie miałby być takim właśnie wierzącym spryciarzem, z sumieniem obciążonym kombinatorstwem i kurwami wysyłanymi do domów publicznych za granicę; może próbował uspokoić sumienie, utrzymując swojego kuzyna nędzarza, którego zgarnął z dworca, żeby nigdy już nie trafił pomiędzy więziennych cweli. Ale zdrada była zdradą i dezerterując do obcych (to znaczy do mnie), Alberto ukąsił rękę, która go karmiła; a dla tych, co zdradzili cwaniaka, nie ma miejsca na przebaczenie.

W każdym razie, z jakimkolwiek układem rzeczy byśmy nie mieli do czynienia, jedno było jasne: Ulises nie chciał już mieć na utrzymaniu swojego kuzyna i teraz nadeszła moja kolej, żeby go wspierać. Mogłem zapomnieć, że powinienem mu znaleźć jakąś robotę; musiałem natomiast w trybie pilnym ruszyć dupę, żeby zdobyć jakąś dodatkową kasę – i pomyślałem, że mógłbym zorganizować jakąś imprezę z manele; ale żeby jakoś na tym zarobić, musiałem znaleźć sponsorów, którzy by zapłacili lautarom, żeby pieniądze z wejściówek zostały dla mnie. Pod koniec 2009 roku, przy wsparciu kilku tancerzy współczesnych, zorganizowaliśmy partyz lautarami z Ferentari w samym Centrum, a impreza odniosła niespodziewany sukces, zebrała jakieś dwieście osób. Osób, które, licząc, że każda zapłaciłaby dziesięć lei na wejściu, byłyby teraz warte dwa tysiące lei, innymi słowy czynsz + kaucja + kilka drobnych na fajki; ale dwustu ludzi to sporo, trudno zebrać taki tłum. Wtedy pracowałem jako dziennikarz kulturalny w jednej z gazet i byłem na fali, ludzie mnie znali – a manele, w pewnym sensie, też było na fali, miało potencjał nietkniętego jeszcze skandalu, tak że rozbrykane towarzystwo z Centrum czuło gwałtowną potrzebę zajęcia stanowiska po jednej albo drugiej stronie. Ale w międzyczasie odwróciłem się od prasy i zaszyłem w czeluściach Ferentari, tak że ludzie jakby o mnie zapomnieli, a potencjał subwersywny manele nieco osłabł w ciągu ostatnich trzech lat.

Ale cóż, mogłem znowu tego spróbować, nie miałem pomysłu na to, co innego mógłbym zrobić; wtedy nie było wejściówek, a lautarzy grali za darmo, przyciągnąłem ich, kusząc możliwością zagrania przy kilometrze zero Bukaresztu, w budynku Teatru Narodowego, gdzie na mansardzie mieli wówczas swoją siedzibę tancerze współcześni. Spiknąłem się z chłopaczkiem Romem, który na początku kręcił nosem, że to manele – ale po imprezie, która odniosła duży sukces, dokonał coming outu i ujawnił się jako zdeklarowany manelista, został nawet propagandystą tego kierunku. Ba, w którymś momencie wpadł nawet na pomysł Manele Pride, za pośrednictwem której można by Przerwać Koło Hipokryzji; od paru lat żaden Rumun z niższym czy wyższym wykształceniem nie przyznawał się, że słucha tego gatunku; chociaż nie było wesela albo proletariackiej imprezy, na których, pod koniec, jak wszyscy już byli pijani, nie kręciłoby się tyłkiem do manele.

Przekład z języka rumuńskiego: Olga Bartosiewicz-Nikolaev