Książka tygodnia: „Dama z młodzieńcem” Nory Iugi [fragment]

„Za mostem rosły topole, zaś baraki – wciąż mam je przed oczami – rozciągały się na tym pustkowiu niczym trumny napustyni. Po zachodzie słońca pracujący na dniówkę siadali w trzech zwartych grupach nad brzegiem Seretu i każdy zabawiał się po swojemu. Wieczór rozbrzmiewał chóralnymiśpiewami Serbów, których przeciągłe Tamo daleko przeszywało powietrze i odbierało wszelką nadzieję. Na prawo, na tyłach kantyny, gdzie ziemia była bardziej ubita, Szwabi tańczyli tradycyjnego ländlera do dźwięków akordeonu, na którym grał jasnowłosy dryblas w czapce wciśniętej głęboko natył głowy. W dole rzeki widać było ziemianki szczelnie otulone trzciną, to tam Cyganie urządzali niedzielne bale. Dopiero co zdałyśmy egzamin końcowy na uczelni, Goethe z jego Powinowactwami z wyboru i Latami nauki Wilhelma Meistra wychodził z nas wszystkimi porami skóry. Byłyśmy młode, jędrne i ciekawe mężczyzn. Nie miałyśmy pieniędzy, by pojechać nad morze albo w góry. Przez jeden letni miesiąc pracowałyśmy w fabryce konserw Flora przy sortowaniu warzyw, po czym wylądowałyśmy w PGR Zagna Vădeni, dokąd zawiozła nas ciężarówka wypełniona nastoletnimi wychowankami domu dziecka, szczerbatymi i usmarkanymi. Na północ od nas był Gałacz, a na południe Braiła. Terry miała dziadków w obydwu miastach, ale nigdy wcześniej ich nie odwiedziła. Teraz miałaby wielką ochotę przejść się główną ulicą miasta, a wieczorem pójść do portu pogapić się na statki. Od dawna marzyła, by stać się kimś ważnym. Anna nie miała nikogo w Gałaczu ani w Braile i nikim nie chciała zostać. Kiedy miała trzy latka, ktoś zapytał ją, kim chciałaby być, gdy już będzie duża, a ona odpowiedziała: „wodą”. Tak opowiadała jej matka. Terry była długonogim, piegowatym rudzielcem z dużymi piersiami. Leżałyśmy na trzcinowej macie przy wejściu do ziemianki; nigdy nie zapomnę tej pozycji – terenłagodnie opadał w dół, my z głowami na zewnątrz i resztą ciała wśrodku, niczym przecięte na pół, patrzyłyśmy w niebo. Ona opowiadała o swoich miłosnych przygodach piętnastolatki z wnukiem węgierskiego barona, który podczas wakacji w Gătaia, gdzie jej rodzice mieli małe gospodarstwo, przynosił jej tuberozy i szampana. Węgierski baron zmienił oczywiście swójżyciorys i został członkiem partii. Przyjmowała zalotnika ubrana w różowe kimono w szare ptaszki, klękała obokłóżka i rozwiązywała mu sznurowadła, tymczasem ja miałam przed oczami scenę z ekranizacji Kawabaty. Nie wierzyłam w ani jedno jej słowo, ale lubiłam jej słuchać. Ładnie opowiadała i tak sobie myślałam, że szkoda by było, żeby nie została pisarką. I została.

W styczniu, kiedy choinek jeszcze nie rozebrano i nie zrzucono z balkonów, Anna skończyła sześćdziesiąt pięć lat. Poczynając od pięćdziesiątej rocznicy, przestałam chcieć, by pamiętano o moich urodzinach. Wydawało mi się to równie absurdalne jak zmienianie wody uschniętym kwiatom. Z samego rana zamykałam drzwi pokoju gościnnego, żeby nie było słychać włączonego telewizora, i odkładałam słuchawkę, żeby ewentualni amatorzy składania życzeń myśleli, że numer jest zajęty. Zagłębiałam się fotelu i czekałam na coś. Mężczyzna wiercił się na zbyt małym stołeczku, miał ochotę wstać, ale wstydził się, bo ona wciąż mówiła. Chcąc jej przerwać, zapytał, czy może zapalić. Możesz palić, mnie to nie przeszkadza, chociaż rzuciłam palenie cztery lata temu, wiesz, małe problemy z sercem. Ostatnie słowa wymówiła, niby tożartując, z kokieterią, z jaką staruszkowie usprawiedliwiają kłopoty z pamięcią. On palił całkiem naturalnie, nie kreśląc kółek w powietrzu ani nie wypuszczając dymu nozdrzami, trzymał papierosa, jakby chciał się przeżegnać, między kciukiem, palcem wskazującym iśrodkowym, po chłopsku. Patrząc jej prosto w oczy, mógł swobodnie błądzić myślami gdzie indziej. Jego zielone spojrzenie było pozbawione wyrazu, jakby pływało w pustce szklanego naczynia. On nawet mnie nie słucha, nieważne, będę mówiła dalej, zawsze to lepiej niż do fotografii albo dokota. Anna miała na myśli zdjęcie jej męża, Nina, który umarł przed trzema laty, i kotkę Drakulę, z którą dzieliła się mortadelą. Powtarzała to samo zdanie po kilka razy, żeby go sprawdzić, ale on nie reagował. Tak jest lepiej, słucham własnych słów jak kapiącej z zepsutego kranu wody. Anna nie była piękna, ale chełpiła się swoją figurą i gdyby tylko nie ten przeklęty obwisły brzuch, także i teraz przypominałaby trzydziestolatkę. Jestem podobna do mamy, tyleże jej choroby dopadły mnie wcześniej o dziesięć lat. Myślę więc sobie,że mogę dociągnąć do siedemdziesiątki, mama kończy teraz osiemdziesiąt dwa. Terezę Kövary poznałam na drugim roku studiów, byłyśmy razem na germanistyce – to brzmi jak rekomendacja dla działu kadr z lat pięćdziesiątych – i zostałyśmy przyjaciółkami. Tak brzmiało prawdziwe, węgierskie nazwisko Terry. Być może to moje ugro-ałtajskie geny po ojcu sprawiły, że od razu się z nią zaprzyjaźniłam. Wymieniałyśmy się sukienkami, idąc na randki, i pierścionkami przed egzaminami, na szczęście.

Kobieta prostuje ścierpnięte nogi i odsłania przy tym stopy. Zielone spojrzenie wwierca się w jej źrenice. Ani mnie to cieszy, ani boli. Milczy. Mężczyzna milczy również, na kilka minut pokój staje się jakby mniejszy, mrocznieje, zaczyna przytłaczać, pewnie za sprawą obecności anioła, który rzuca cień między nas. Wyczekuję, liczę w myślach, minuty parzą, mam wrażenie, że ktoś wlewa mi niecierpliwość do żył. Czekam nie wiadomo na co, czuję, że to niemożliwe, że to potworne, że to wzbudza we mnie strach. Wyglądam żałośnie we własnych oczach. Nie wiem, jaką widzą mnie inni, ale oni nie mogą wiedzieć, kto w moich myślach gasi światło i kotłuje porządnie zasłane łóżko.

W Zagna Vădeni uprawiano warzywa, które wysyłano do fabryki konserw Flora. Seret płynął leniwie pośród zagonów, częściowo nieuprawianych i spękanych od suszy, a częściowo obsadzonych pomidorami i marchwią. Ostrożeń polny tak się rozplenił, że opryski nie ustawały ani za dnia, ani w nocy. Kroczyłyśmy wśród chwastów niczym beznogie strachy na wróble, w papierowych czapkach na głowach. Cyganie odrywali się na chwilę od plewienia i co poniektóry bardziej zadziorny, koniecznie wąsaty i w czarnym kapeluszu, odwracał odruchowo głowę i wlepiał wzrok w nasze wypukłości, spluwał i wypowiadał dwa magiczne słowa „szukar czej”, które dla nas były ekscytujące niczym zaklęcie „Sezamie, otwórz się!”. Co rano, gdy mijałyśmy brygadę cygańską, byłyśmy witane niezmiennym „szukar czej”. Umierałyśmy z ciekawości, co też może to znaczyć; zapytana o to stara Cyganka przetłumaczyła: „ech,ślicznotko”. W swobodnie rozpiętych drelichowych bezrękawnikach odsłaniających pokryte piegami i spalone słońcem ramiona musiały z pewnością rozbudzać męskie żądze. Do takiego wniosku doszedł też inżynier Berbecaru i inspektor z wojewódzkiego komitetu partii, Buruiană. Któregoś wieczoru, kiedy już sprawdzili karty obecności robotników rolnych i uraczyli się zielonym bimbrem w baraku inżyniera, koło jedenastej, gdy się ściemniło na dobre, a na niebie zawisł księżyc, ogromny i śmieszny niczym dynia rozświetlona odśrodka, obaj imprezowicze zawitali do dziewczęcej alkowy. Musieli przy tym mocno pochylić plecy, bo ziemianka miała damski rozmiar. Inżynier wybrał brunetkę, zaś inspektor – rudą.