Książka tygodnia: „Rozświetlona jama” Maxa Blechera [fragment]

Max Blecher
ROZŚWIETLONA JAMA [fragment]

[…] W ciemności materia zręcznie się chowa i dokonuje kuglarskich sztuczek.

Obserwujcie, proszę, uważnie: nic w rękach, nic w kieszeniach… Zapalę tylko zapałkę…

I oto szafa, oto pościel i oto moja ręka.

Ciemność posiada różne cechy w różnym wieku jak warstwy geologiczne: istnieje ciemność przed snem, porowata i lekka, która wypełnia się wewnętrznymi brzęczeniami i słowami z ciała, niczym nasiąkająca wodą gąbka. Istnieje ciemność sali kinowej, gdzie mroczność ześlizguje się po linach światła i tańczy w cieniu i światłach na ekranie przy akompaniamencie muzyki, i istnieje ciemność, która nie zawiera niczego, sucha i twarda jak węgiel, ciemność na końcu korytarza, przez który przechodzisz po tym, jak wziąłeś głęboki wdech chloroformu.

W opowieściach pooperacyjnych pytają chorych, jakie mieli odczucia i co widzieli podczas snu anestetycznego, gdy byli na stole operacyjnym. Mnie też zapytano i nie mogłem niczego powiedzieć, bo niczego nie czułem i niczego nie widziałem: ani szarych gór, ani głębokiej ciszy, ani rozległych przestrzeni, w których bym się unosił. Być może nie widziałem nic z tych rzeczy, ponieważ spałem głęboko, znacznie głębiej niż inni. Oto, co się stało: wiadomo, że na stole operacyjnym wszyscy pacjenci szamoczą się, zanim zasną, i nie chcą wdychać chloroformu. Kiedy miałem zostać znieczulony przed operacją, ku wielkiemu zdumieniu lekarki, która założyła mi maskę inhalacyjną na twarz, zacząłem wdychać mocno anestetyk, głęboko, do płuc, do wyczerpania, jakbym był spragniony i od dawna wyczekiwał chwili, gdy będę mógł zrobić wdech. Było tyle gwałtowności w moim pragnieniu, by w kilka sekund wchłonąć zawartość bańki, że – aby uchronić mnie przed prawdopodobną zapaścią i bym, biorąc zbyt mocny wdech, nie zepsuł aparatu – lekarka zdjęła mi maskę i powiedziała: „Wolniej, proszę cię, oddychaj wolniej, w przeciwnym razie pęknie butla aparatu. Jesteś wyjątkowym pacjentem, zazwyczaj wszyscy odrzucają chloroform z obrzydzeniem”.

Wyjaśnienie było natomiast zupełnie inne i skrywałem je w mojej intymności. Kiedy dowiedziałem się, że muszę być zoperowany, powiedziałem sobie: „Oto cudowna okazja, aby rozprawić się z życiem w sposób prosty i bezbolesny”. Od dawna ta myśl dźwięczała mi w głowie i zaczęła przybierać postać palącego pragnienia. Kilkakrotnie próbowałem popełnić samobójstwo bez powodzenia. Byłem też dość tchórzliwy.

Potrzebowałem czegoś pewnego, dość prostego i bezbolesnego.

Kiedy podadzą mi chloroform, wchłonę go mocno, aż do zabójczej dawki – mówiłem sobie. – To prosta i łatwa śmierć i nikt się nie dowie, że popełniłem samobójstwo…

Ta ciemność była ciężka, nieprzejrzysta i gęsta, nie była natomiast ostateczna. Gdy się obudziłem, pokój był przekrzywiony, przemieszczony niemal pod kątem prostym, i dopiero po kilku sekundach odzyskał równowagę, jak w tych filmach wyświetlanych w kinie, gdzie przez kilka sekund aparat zmienia swoje nachylenie i cały pejzaż spływa w dolinę, aby w następnej chwili powrócić dokładnie na swoje miejsce.

Dla mnie ta ciemność nie była wystarczająca i wyczekiwałem z ogromnym pragnieniem, spokojnie, czasem z rozdrażnioną cierpliwością, na ostateczną ciemność śmierci.

Do tego czasu pozostaje mi w życiu noc i deszcz; noc dla snów i jej dobroczynnej ciemności, deszcz dla jego spokoju, całego smutku i całej melancholii, które wybuchają w nawałnicach wody i jej woalach niesionych przez wiatr, rzucanych w okna, w strumieniach, które przemieniają szybę w marmur, z korzeniami i drzewami ze spływających kropel.

W moim oknie, a jeszcze lepiej: dokładnie w szybie przedziału pociągu, gdzie się znajduję, gdy pada deszcz, zawsze, na tej szybie ociekającej kroplami, które nie mają czasu utorować sobie ścieżek, szybie zaparowanej, a mimo to wystarczająco przejrzystej, aby przez nią patrzeć, widać pobieżnie szare i mokre pola, krążące i biegnące, druty telegraficzne, schodzące i pnące się tajemniczo, i dym lokomotywy, niebieskawy, w delikatnych puklach, mokrych od deszczu i rozrzuconych wiatrem.

W słoneczne dni ukrywam się w ciemnym pokoju i śpię cały dzień, zakrywając się pościelą i szukając ciemności, nienawidzę słońca. Tylko kiedy pada, moja dusza złuszcza swoje radości jak gruba roślina, która potrzebuje wody i dobrze się rozwija w wilgoci.

Kiedy pada, podróżuję w ciepłych przedziałach, podczas gdy pociąg mknie przez pola, a krople parują na szybach. To moja najzwyklejsza i najpiękniejsza podróż. Czasami zasypiam w pociągu i kiedy się obudzę, jest noc, światło się pali, a przez okno widać, jak pociąg mija małe stacje z anemicznymi lampami, przemoczone od deszczu, z peronami wypolerowanymi i czarnymi od wody, z zawiadowcą stacji w pelerynie i czerwonej czapce, pozdrawiającym pociąg, pozdrawiającym deszcz.

W wiązkach słabych latarni pojawiają się wtedy i znikają w pędzie gałęzie i zażółcone jesienią liście drzew, a ten oświetlony kawałeczek zwiędłej korony ze skurczonymi liśćmi wydaje się jeszcze bardziej ubogi, jeszcze bardziej skurczony z zimna, jeszcze bardziej jesienny, podczas gdy wierzby wokół dworca tkwią w nocy, przemoczone na wskroś. Jest jesień, a moja podróż nie skończyła się od lat, deszcz nie ustał, a zawiadowca stacji stale pozdrawia, niestrudzony.

Kiedy dotrę na miejsce, będzie to wielki dworzec ciemności.

W Berck przemierzałem powozem w deszczu całe kilometry, a po twarzy płynęły mi strugi wody jak po fajansowej masce, którą ktoś chciał obmyć, podczas gdy reszta ciała, wyciągnięta na gouttière, leżała przykryta sztywną i wodoodporną tkaniną, spoczywała w intymnym namiocie skrojonym na wymiar powozu, gdzie było zawsze sucho i ciepło, pachniało zgniłym sianem i stęchlizną grubo nasmarowanych uprzęży.

Wokół miasta rozciągały się wydmy. Myślę, że wszystkie miasta mają swoje strefy milczenia i samotności, gdzie przychodzą śnić miastowi fantaści i gdzie Cyganie rozbijają swoje namioty.

Na wydmach wokół Berck samotność jest cała piaszczysta, garbata i kolczasta, na wydmach rosną trawy jak szable, równie ostre i błyszczące w deszczu, i niebieskawe osty z kolczastymi kulkami i grubiutkimi listkami. W deszczu wydmy zdają się bezkresne, a z wierzchołka jakiegoś wyższego pagórka, popielate morze traw i chwastów rozciąga się niczym suchawa plama trądu, podczas gdy samotność wokół staje się nagle wrażliwa jak ból w szpitalu lub cisza na cmentarzu i czujesz, że istniejesz w samotności, powietrze stale pustoszeje i zostawia cię samego i niepocieszonego, w pejzażu brudnym, mokrym i zwyczajnym jak pozostawione do namoczenia pranie. I niebo już nie istnieje, staje się deszczem nieco bardziej skondensowanym, jaśniejszym i bardziej zwartym, rozpostartym nad głową, sufitem cieplutkiej szklarni, w której potrzebna roślinom wilgoć wzrosła tak, że woda wypełniająca powietrze zachlapała ściany.

Istnieją samotności w deszczu, na skraju miasta, i widziałem identyczne miejsce w moim mieście, obok rzeki, na wysypisku śmieci. Kiedy po nim stąpałem, stopy zapadały mi się w brudnej papce, zgniłej i cuchnącej, z której wyłaniała się jakaś noga od krzesła, blaszane pudełko ze szczerzącą się obrzydliwie pokrywką, martwy pies, śpiący spokojnie w towarzystwie robaków, które wiły się, białawe, gdy odwracałem ścierwo, kawałki niesamowicie niebieskich wstążek i jakaś roślina z liśćmi żywiącymi się zgnilizną, dostatecznie krucha, by nie przetrwać przerzucania śmieci – wszystkie resztki i ślady życia, jak wrak zatopionego okrętu w tym nieruchomym i lepkim morzu, dymiącym w deszczu, cuchnącym, ach! Cuchnącym…


Przekład: Joanna Kornaś-Warwas