Ioana Pârvulescu, NIEWINNI [fragment]
„Trwały jeszcze wakacje i, ponieważ na zewnątrz było niezwykle ciepło jak na górską miejscowość, nie bardzo mieliśmy ochotę, by coś robić. Dina skończyła 14 lat i wiedziała już wiele o życiu, o sprawach, które wprawiały mnie w zadziwienie. Doru dokonywał różnych odkryć na własną rękę. Matei był najenergiczniejszy z naszej grupy, zawsze miał jakąś nieoczekiwaną propozycję w zanadrzu. Co do mnie, byłam z pewnością najbardziej naiwna z całej czwórki, wierzyłam we wszystko, co mi powiedziano, brałam wszystko na poważnie i kompletnie nie rozumiałam metafor, tak że to zaskakujące, iż to właśnie ja „zostałam pisarką”. Na przykład szłam kiedyś przez park, trzymając ciotkę za rękę, a jakiś dowcipny pan spojrzał na mnie i powiedział:
– Patrzcie ją, jakie czarne ma oczy. Dlaczego nie umyłaś ich rano?
Ciocia parsknęła śmiechem, a mnie nabiegły łzy do oczu: myłam się! Myłam się każdego ranka! Albo to, jak zareagowałam w ów skwarny dzień, o którym właśnie wspomniałam. Dina przysiadła na oparciu fotela z wystającymi sprężynami i westchnęła nieco teatralnie:
– Boże, jaki upał, ścięło mnie z nóg!
Spojrzałam na nią przerażona, jakbym spodziewała się zobaczyć jej poćwiartowane ciało. Wyobraziłam sobie upał jako siekierę, która odcięła Dinie nogi. Szybko sprawdziłam, czy z moimi wszystko w porządku, na szczęście stały twardo na ziemi. I usłyszałam, jak moja kuzynka mówi:
– Ta dziewczyna jest tępa jak noga stołowa.
No cóż. Kiedy tak się kręciliśmy, szukając dobrego pomysłu na spędzenie popołudnia, Doru, który już wtedy gromadził rodzinne historie, zapytał, czy słyszeliśmy o naszym starym wuju, a właściwie dalekim krewnym, który prowadzi antykwariat. Ja nie słyszałam, przypadkiem wiedziałam tylko, co to jest antykwariat, bo mieliśmy jeden w pobliżu i często mijałam jego witrynę z otwartymi i zamkniętymi książkami. Więc kiedy Dina spojrzała na mnie i powiedziała, że antykwariat nie ma nic wspólnego z antycznymi wariatami (dziadek czasami mówił, że przy nas można zwariować), nic dziwnego, że się nadąsałam. Nie miałam pojęcia, co ta nazwa ma wspólnego z wariatami, ale wiedziałam, że w środku można sprzedać lub kupić stare książki. Okazało się, że chłopcy, Doru i mój brat, każdy z nich na własną rękę, odwiedzili już tego bardzo dalekiego wuja.
– To dopiero figura – zaczął Doru, siedząc na dużym niebieskim garze wywróconym do góry dnem. – Sami zobaczycie, wydaje się trochę… trochę szalony, ale jest dobry, że do rany przyłóż. Dawno temu sklep z tymi wszystkimi książkami był jego, teraz tylko w nim sprzedaje – dodał.
Skąd ten chłopak tyle wiedział? Był najcichszy z nas, ale gdy się już odezwał, zawsze mówił zaskakujące rzeczy.
– Rzecz w tym – włączył się Matei – że ten człowiek to ktoś.
– Ale co to znaczy? – zapytałam zdziwiona.
Wtedy myślałam, że wszyscy ludzie są kimś. Że ja też jestem kimś (dziś już wcale nie mam takiej pewności). Mój brat zdrapał sobie strupek z kolana i zabierał się do tego, żeby go zjeść.
– Wygląda na to, że to on wynalazł długopis – wyjaśnił.
Byliśmy pełni podziwu, toż to nasz krewny! Ba, teraz, gdy już wiedzieliśmy, czego dokonał, wydał się nam nawet bliższym krewnym niż na początku. Później, kiedy już byłam starsza i mądrzejsza, rodzice potwierdzili, że wuj wynalazł drewniany długopis, tyle że był to wyrób „rękodzielniczy”, wykonał go wraz z przyjacielem. Widziałam też patent. Ale oficjalnym wynalazcą tego, co dzisiaj nazywamy długopisem, jest ktoś inny, nie pytaj mnie kto.
I wtedy Dina donośnie oświadczyła:
– Ach, ja też chcę go koniecznie poznać…
– Ja też chcę go poznać! – zawtórowałam jej natychmiast niczym echo, jak to często robiłam.
Dina podniosła się z zepsutego fotela i zabrała swoją torebkę, Doru wstał z kuchennego garnka, w którym niegdyś gotowano sarmale[tradycyjne danie kuchni rumuńskiej przypominające gołąbki], i zabrał swoją czapkę z daszkiem, mój brat zabrał okulary przeciwsłoneczne, z których był bardzo dumny, ja zaś zabrałam się z nimi. W piwnicy było przyjemnie, ale teraz rzeczywiście upał ściął nas z nóg (mnie z mojej stołowej nogi też). Nigdzie nie było cienia, szliśmy więc rozpływającymi się ulicami na skraj górnego miasta, zabudowanego starymi domami. Z podłużnego podwórza jednego z nich, zarośniętego trawą i krzewami, wchodziło się do pełnego skarbów sklepu starego antykwariusza. Przyjął nas tak, jakbyśmy się znali od dawna, i od razu się zaprzyjaźniliśmy, całkowicie, tak jak zaprzyjaźniasz się niekiedy z książkowym bohaterem. Tylko że on był żywym człowiekiem i rzeczywiście – Doru miał rację – trochę dziwnym. Przypominał postać z książki. Miał olbrzymią brodę, myślę, że pomieściłaby gniazdo strzyżyka, czarno-siwą i bardzo kręconą, a jego oczy z brwiami wyglądały jak „oczy” w dachu naszego domu. Pośrodku brody widać było figlarne usta, które trzymały śmiech na uwięzi, oczy zaś biły blaskiem, jaki rzadko widywałam. Teraz myślę, że był też bardzo blady, choć z powodu brody nie rzucało się to w oczy. Do końca wakacji zachodziliśmy do niego prawie każdego dnia.
*
Miał niezliczone rekwizyty kuglarskie, którymi ja jedna nie mogłam nacieszyć oczu. Magiczne różdżki jak rurki, z których wysuwały się metry kolorowych chust, delikatnych jak pajęczyny, czerwone kule z ukrytymi wgłębieniami, otwierające się w dwóch miejscach, które stale pokazywały ci inne wnętrze, z jednego mogłeś wyjąć małą kulkę, drugie było puste, karty do gry z różnymi sztuczkami i dwa białe gołębie, które pozwalały się głaskać po skrzydłach. Ten samotny człowiek nie przestawał wymyślać nowych wersji naszych starych zabaw, nic dziwnego, że to on wynalazł długopis. Proponował nam na przykład zawody biegowe – rysował kredą linię na chodniku przed podwórzem i zamiast powiedzieć: „Kto przebiegnie linię jako pierwszy, ten wygrywa”, mówił coś odwrotnego:
– Wygrywa ten, kto dotrze ostatni!
Hm, to zbijało nas z tropu, bo o ile do tradycyjnych zawodów byliśmy w jakiś sposób przygotowani, o tyle na takim konkursie, w którym należało przegrać, nie znało się żadne z nas, nawet ja: z racji wieku zawsze dostawałam fory i startowałam metr przed pozostałą trójką, więc miałam swoją szansę. Musieliśmy się więc podszkolić także w przegrywaniu zabaw. Czasami dawał nam rodzynki w czekoladzie, place lizać, ale żeby je dostać, trzeba było rozwiązać łamigłówki z książki „Klub młodego logika”: „Ojciec Mioary miał pięcioro dzieci, pięć dziewczynek-kukulinek. Cztery miały na imię Kaka, Keke, Kiki, Koko. Jak miała na imię piąta?”. Byłam bardzo dumna, bo właśnie nauczyłam się samogłosek, a, e, i, o, u, więc szybko odpowiedziałam:
– Kuku!
– Ryku! – zawołali starsi, patrząc na mnie z politowaniem, bo dla nich było oczywiste, że piąta miała na imię Mioara.
Czyżby znali tę zagadkę już wcześniej? Albo inna: „Bierzesz udział w wyścigu. Wyprzedzasz zawodnika na drugiej pozycji. Na której pozycji jesteś?”. Tylko nie mówcie, tak jak ja, że na pierwszej. Albo: „Ponownie bierzesz udział w wyścigu, powiedzmy, na 100 metrów, wyprzedzasz zawodnika z ostatniej pozycji, na której pozycji jesteś?”. Jak widać, biegaliśmy przez cały czas, nawet wtedy, gdy siedzieliśmy na krzesłach. Główkuj, jeśli chcesz, mnie się te zagadki po prostu podobały i śmiałam się, kiedy je słyszałam. Ale pozostałym trojgu udawało się od czasu do czasu którąś rozwiązać. W każdym razie były ciekawsze niż zadania w szkole. Mój brat powiedział, że nie można „wyprzedzić zawodnika z ostatniej pozycji”, i dostał w nagrodę pełen rożek cukierków. Mam nadzieję, że rozumiesz dlaczego! (…)
Świetnie się bawiliśmy z naszym przyjacielem antykwariuszem i jestem pewna, że on z nami także. Tyle że coraz częściej przysiadał, czasem wydawało się, że opada z sił, wtedy prosił, żebyśmy już poszli do domu. Mówiłam do niego na ty, bo przecież byliśmy krewnymi, a wtedy do wszystkich zwracałam się per ty, mój brat mówił do niego raz na ty, raz na pan, Dina i Doru natomiast tylko per pan. I pewnego dnia Dina, która myślała o wszystkim jak dorosły człowiek, zdecydowała, że powinniśmy zrobić mu prezent urodzinowy. Wszyscy mieliśmy odłożone pieniądze. Ustaliliśmy, że dostanie zegarek wodoodporny. Nie pytaj, do czego miałby mu się przydać, może po prostu mógłby się w nim kąpać w wannie. Podobało nam się, jak to brzmi: anty-wodny dla anty-kwariusza.
– Kiedy są pana urodziny? – zapytała grzecznie Dina.
A ja natychmiast jej zawtórowałam:
– Kiedy są twoje urodziny?
Mój brat zaś, wkładając okulary przeciwsłoneczne, jakby chciał się ukryć, dodał zadowolony:
– Mamy dla ciebie niespodziankę.
Doru nic nie powiedział, ale w jego niebieskich przymrużonych oczach rysowało się oczekiwanie. Zapewne myślisz, że każdy, zapytany o datę urodzin, ochoczo udzieliłby odpowiedzi. Ale nasz wujek wynalazca nie był każdym. Zmierzył nas wszystkich tymi pełnymi iskierek oczami i rzucił:
– To tajemnica!
Przywykliśmy już do tajemnic i potrafiliśmy je wydobywać na światło dzienne. (…) Nie potrafię wyrazić, jak bardzo staraliśmy się wyciągnąć od niego tę tajemnicę, nie było dnia, żebyśmy nie wspomnieli o urodzinach, błagaliśmy, żeby zdradził nam tę datę, obiecywaliśmy, że nikt nigdy się o niej nie dowie, że pozostanie to między nami – tu robiliśmy znak podwójnego zamknięcia ust wyimaginowanym kluczem. Ale on zachował to dla siebie, utrzymując, że data urodzin jest tajemnicą, nikt jej nie zna i nam też nie może tego powiedzieć. Pytaliśmy nawet naszych rodziców, ale albo nie wiedzieli zbyt wiele o tym krewnym, albo nie chcieli nam powiedzieć czegoś, co być może nas przerastało. Aż w końcu – zbliżał się, niestety, koniec wakacji – znudzony lub zmiękczony naszymi prośbami, wuj antykwariusz powierzył nam tajemnicę zgodnie ze swoim zwyczajem, to znaczy w sposób, który czynił ją jeszcze bardziej tajemniczą:
– Od dawna nie obchodzę urodzin, bo w tym dniu przydarzyło mi się kiedyś wielkie nieszczęście. Dosięgnęła mnie historia i zabrała mi wszystko, co kochałem. Jeśli jednak chcecie poznać tę datę, poszukajcie jej tutaj, w antykwariacie. Jest na wierzchu, na książce, i poniekąd wiąże się z pewną kobietą. Jeśli odkryjecie książkę, dowiecie się, kiedy są moje urodziny, i będziemy je świętować razem w przyszłym roku, ponieważ w tym ta data już minęła.
Był koniec sierpnia, więc mieliśmy już ważną informację: jego urodziny nie mogły wypadać we wrześniu, październiku, listopadzie ani grudniu, musiało to być między styczniem a sierpniem. Cztery miesiące roku zostały wyeliminowane.
*
Myślę, że każdy człowiek musi mieć swoją tajemnicę, żeby mógł być naprawdę piękny. I myślę też, że każda książka musi mieć swoje tajemne życie, by była naprawdę dobra. Tych tajemnic nie można ujawniać ludziom, którzy nie są dostatecznie pojemni od środka. Kiedy tracisz jakąś tajemnicę lub poznaje ją ktoś, kto nie powinien, to tak jakby cię ubywało, jakbyś malał, zamiast rosnąć. Ale jeśli powierzysz swój sekret człowiekowi wielkiego ducha, to cię to wzmocni. Tajemnice książek trwają latami. Książki, które mają tajemnicę, można czytać po stu latach i po tysiącu lat. Zwykle zostały napisane, ponieważ autora trapił tajemniczy ból lub żeby rozweselić kogoś smutnego, lub by zapomnieć, że on sam, autor, jest bardzo chory, albo żeby zdobyć czyjąś miłość, albo by urozmaicić swoje monotonne życie szczyptą przygody. Tego jednak nie powinno być widać w tekście, książka udaje, że nie zna tajemnicy pisarza. A pisarz udaje przed książką, że wcale nie zależy mu na ujawnianiu swoich sekretów, a nawet pozwala książce kłamać. Ale prawdziwa tajemnica wciąż istnieje i wiąże autora z jego dziełem, a potem przywiązuje do książki czytelników.
W moim wieku nie miałam pojęcia o podobnych sprawach. Jak już wspominałam, prawie niczego nie pojmowałam we właściwy sposób. Moim małym rozumkiem z tamtego okresu mogłam sobie tylko wyobrazić, że urodziny naszego przyjaciela to tytuł jakiejś książki. Ale dlaczego powiedział, że chodzi o kobietę? Wygląda na to, że na początku inni też tak pomyśleli. I zabraliśmy się do przeglądania grzbietów książek na półkach, dzieląc się pracą po bratersku i kuzynowsku, każdy po dwadzieścia półek, szukając tytułu w rodzaju „1 lipca” (dzień urodzin Diny), plus żeńskie imię. Wszyscy się poderwaliśmy, kiedy kuzyn znalazł książkę Ericha Kästnera zatytułowaną „35 maja”. Och, to musi być data urodzin! Jednak gdy oznajmiliśmy to wujkowi, roześmiał się, nie otwierając ust, jak to on, bardziej do wewnątrz, i zapewnił, że bardzo by mu się podobało, gdyby się urodził w takim dniu, i że wybierze dzień 35 maja na przyszłe obchody urodzin. Kiedy to powiedział, spochmurniał, wszyscy to zauważyliśmy. Potem dał nam jeszcze jedną wskazówkę:
– Miesiąc się zgadza, ale nie dzień, zresztą myślę, że co do tego zorientowaliście się już sami.
Och, teraz to była bułka z masłem. Książka, której szukaliśmy, miała coś wspólnego z majem. Ale wtedy Dina zauważyła, że maj może się pojawić w tytule niekoniecznie jako nazwa miesiąca.
– Na przykład „Pszczółka Maja” albo „Cywilizacja Majów” – uzupełnił Matei, który w lot pojął, co miała na myśli.
(Nie na darmo jako pierwszy rozwiązywał łamigłówki z „Klubu młodego logika”. Nawiasem mówiąc, jest profesorem matematyki).
Trafiliśmy na wiele tytułów z liczbami: „Pięć tygodni w balonie”, „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”, „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, „Trzej muszkieterowie”, „Dwadzieścia lat później”, „Czterdziestu pięciu”, jeśli zaś chodzi o książki z imionami kobiet w tytule, to co tu dużo mówić, były niezliczone, w języku rumuńskim, francuskim, angielskim, niemieckim. Moje imię, Ana, znalazłam w co najmniej trzech tytułach. Pomimo tego nie odkryliśmy książki, która wyjawiłaby nam tajemniczą datę.
*
Jest coś takiego jak okrucieństwo wieku, które sprawia, że porzucasz przyjaciół, nie dajesz im żadnego znaku życia, aż zdarza się, że to od nich przychodzi znak śmierci. Kiedy zaczął się rok szkolny, mieliśmy coraz mniej czasu, żeby wpadać do antykwariatu. Moja kuzynka zakochała się – po Ştefim, który niestety wcale nie przypominał Giuliana Gemmy – w niejakim Radu, chłopcu z równoległej klasy, my zaś, żeby ją naśladować, też staraliśmy się znaleźć miłość swojego życia, nawet ja, choć nie do końca rozumiałam, co to właściwie znaczy. Wydawało mi się wtedy, że miłością mojego życia jest kolega mojego brata, który nazywał się Honigberger i oczy miał łagodne i złotobrązowe jak miód. A może były zielone? Ten problem, to znaczy miłość, pochłaniał teraz cały nasz czas, kompletnie zapomnieliśmy o logice i książkach. Mniej więcej dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem przyszła na nasz adres koperta, a w niej list w czarnej ramce. Dowiedzieliśmy się, że antykwariusz umarł. Zdaje się, był już bardzo chory, kiedy go poznaliśmy, był też bardzo stary, już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że niezmiernie łatwo się męczy, prawie cały czas siedział, oddychał z trudem. Być może rozpogodziliśmy trochę ostatnie miesiące jego życia, tak powiedzieli rodzice, żeby nas pocieszyć, przestraszyliśmy się bowiem i zasmucili, że nie odwiedziliśmy go więcej. Nie udało nam się świętować kolejnych urodzin naszego przyjaciela i w ten sposób dniem jego urodzin pozostał na lata 35 maja, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Sklep wuja przejął jakiś obcy. Zwyczajny rozsądny człowiek, który nie miał pojęcia o kuglarstwie, łamigłówkach i zawodach biegowych, w których zwycięża ten, kto dotrze na metę ostatni.
Wiele lat później zaczęłam studia na Wydziale Filologicznym, który jest swego rodzaju „wydziałem książek”. I właśnie tu dowiedziałam się, między innymi, że „antykwariat” pochodzi od antyku. Któregoś majowego dnia przeglądałam bez wielkiego entuzjazmu listę lektur do egzaminu i zobaczyłam kilka tytułów Mircei Eliadego. Najpierw znalazłam nowelę „Tajemnica doktora Honigbergera”, która sprawiła, że podskoczyłam. Nazwisko przypomniało mi chłopca o miodowych oczach, kolegę mojego brata, i początek pierwszej klasy. Słowo „tajemnica” przywołało obraz starego antykwariusza, który nauczył nas kochać tajemnice. Nie wiem, dlaczego poczułam, że zaraz dowiem się czegoś strasznie ważnego. Właśnie wtedy zobaczyłam inny tytuł i odniosłam wrażenie, że jego litery zamigotały jak spadające z sierpniowego nieba gwiazdy: zza zasłony dzieciństwa wyłoniły się zarośnięty chwastami dziedziniec i pomieszczenie pełne skarbów, gdzie czworo dzieci próbowało poznać datę urodzin człowieka pełnego niespodzianek, żeby podarować mu wodoodporny zegarek. Jak on powiedział? Że data jego urodzin widnieje na pewnej książce i że jest związana z kobietą. Jedna z powieści Eliadego nosi tytuł „Maitreyi” (to imię hinduskiej dziewczyny). Mai po rumuńsku znaczy maj, a trei to cyfra trzy. Teraz rozumiesz, prawda?
Mai-treyi. Odszukałam w pamięci okładkę powieści, którą stary antykwariusz trzymał tuż pod swoim i naszym nosem, na stoliku, na którym stała kasa fiskalna. Od tamtej pory co roku 3 maja, mai trei, myślę o najbardziej tajemniczych i wypełnionych książkami wakacjach mojego dzieciństwa. I bardzo chciałabym znać kogoś, komu mogłabym podarować wodoodporny zegarek.”