Matei Vișniec, Pan K. na wolności [fragment]
„... i uderzać w żelazne drzwi. Fabius, jak zwykle poirytowany do gruntu, nie przestawał mamrotać i skarżyć się na gnuśność więźniów.
Potem nastało około pięciu minut ciszy. Dochodziły tylko jakieś przytłumione mlaskania, a czasem rzężenie jakiegoś osadzonego, który się krztusi.
Kosef J. wyskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Przytknął skroń do zimnego metalu i długo nasłuchiwał. Poczuł, że jego żołądek zaczyna pulsować jakby wzburzony rodzajem nudności. Nagle uświadomił sobie, że wszyscy pozostali więźniowie posilają się, że pozostałych czterdziestu dziewięciu więźniów z pozostałych czterdziestu dziewięciu cel posila się, a on, ten pięćdziesiąty z pięćdziesiątej celi, został z niewiadomego powodu, zupełnie pominięty. W tamtym momencie stary Franz Hoss zjawił się na końcu korytarza.
Nikt nie mógł pomylić człapiącego kroku starego strażnika. Blaszki jego obuwia szorowały po betonie, a podeszwy sprawiały wrażenie papieru ściernego. Kosef J. słyszał jak te buty zbliżały się do drzwi jego celi, jakby to były dwa dziwne, nieco ułomne, ale wciąż groźne zwierzęta. „Boże, – powiedział nagle w duchu Kosef J. – mam nadzieję, że to nic złego.” I, nie zdając sobie sprawy dlaczego, cofnął się kilka kroków, usiadł na brzegu łóżka i próbował wstrzymać na parę sekund oddech.
Franz Hoss otworzył drzwi, wsparł się w progu celi, spojrzał na niego z uśmiechem i powiedział:
– Dzień dobry, panie Kosefie J.
– Jak to? – bąknął ten, do którego skierowano pozdrowienie, stając odruchowo na baczność.
Franz Hoss wszedł do celi i zaczął badać ściany. Chodził zaniepokojony wkoło i kilka razy pokiwał z niezadowoleniem głową. Położył obie dłonie na ścianie i bacznie czekał, jakby chciał zmierzyć w tym miejscu wilgotność. Potem westchnął i usiadł na brzegu łóżka.
– Pogoda się psuje – powiedział stary strażnik. – Tak, tak – dodał jeszcze i podrapał się w brodę.
Kosef J. pomyślał, że śni. Przede wszystkim nie mógł uwierzyć własnym oczom, że stary Franz był w stanie pokazać taką twarz: zmęczoną, spokojną w swoim zmęczeniu, smutną, a jednocześnie bardzo ciepłą i ludzką w swoim smutku. Poza tym wydawało się niewiarygodne, że mściwy strażnik mógł mówić łagodnym, a nawet gawędziarskim tonem, co rzeczywiście zachęcało do ucięcia sobie pogawędki.
– Te deszcze mnie dobijają – usłyszał Kosef J. jak przez sen. – Dawniej tak nie padało.
– Jak to? – ocknął się Kosef J., odzywając się ponownie. To było jego drugie „jak to”, które wydusił z siebie z otępieniem, i zrobiło mu się trochę wstyd, że nie potrafi sprostać rozmowie.
– Nie, nie – odpowiedział natychmiast, lekko ożywiony, stary Franz – to oczywiste, że tak nie padało.
W umyśle więźnia zrodziło się kilka strasznych podejrzeń, które pojawiały się jedno za drugim z prędkością kul. „Może chcą mnie zabić, może oszaleli, może przyjechała w odwiedziny moja matka” – usłyszał swoje myśli Kosef J. i przez chwilę był niemal pewien, że głośno myślał. Ale nie, nie myślał na głos, bo stary Franz wciąż siedział spokojnie na brzegu łóżka i od czasu do czasu drapał się po brodzie.
– Już listopad i zaraz przyjdzie grudzień – rozważał Franz Hoss, patrząc Kosefowi J. w oczy długo i natarczywie, jakby chciał w spojrzeniu tego drugiego wyczytać opinię.
– Ale we wrześniu nie padało – powiedział nagle Kosef J., zdumiony, że słyszy siebie mówiącego.
– Jak to, nie padało? – zapytał szorstko strażnik.
– Nie padało – upierał się Kosef J.
– Jak to nie padało? – ryknął strażnik z szorstką przyjaźnią.
– Nie padało – nalegał Kosef J., pewny siebie. Chciał dodać „po prostu”, ale zrezygnował, wydawało mu się, że już zbytnio naciągnął strunę. Mimo to poczuł, jak zalewa go fala radości. Sprowokował starego strażnika do, ni mniej, ni więcej, lecz dwóch „jak to”, co oznaczało, że miał odwagę sprzeciwić mu się dwukrotnie. „Teraz – powiedział w duchu Kosef – mnie uderzy.”
Ale Franz Hoss nie uderzył go. Spuścił jedynie wzrok ku ziemi, pozwalając, by jego twarz wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną, i jeszcze bardziej starą. Kosefowi J. zrobiło się nagle żal starego strażnika. Prawie żałował, że nalegał z tym „nie padało”. Jaki sens było dręczyć starego i może schorowanego człowieka?
Z korytarza dobiegło kilka niejasnych zdań. Ktoś coś mamrotał i wlókł się, utykając wzdłuż linii drzwi. „To Fabius” – zerwał się Kosef J. z nieprzyjemną myślą zablokowaną w głowie.
– To Fabius – powiedział stary strażnik, jakby usłyszał myśl w mózgu osadzonego i chciał go uspokoić.
– Dzień dobry, panie Kosefie J. – powiedział Fabius, gdy dotarł przed otwarte drzwi.
Kosef J. skinął szybko głową i wbił wzrok gdzieś w pustkę. W końcu strażnik mógł sobie pozwolić na wszystko. Jeśli ci dwaj starcy mieli ochotę przywitać go w ten sposób, nikt nie mógł im zabronić pozdrawiania go tak serdecznie. Po czym, gdyby ci dwaj strażnicy chcieli złoić mu skórę i przy każdym zadanym ciosie mówić „Dzień dobry, panie Kosefie J.”, nikt nie mógłby im przeszkodzić w zrealizowaniu tej intencji do końca.
Ale zastępca, Fabius, i jego zwierzchnik, Franz Hoss, nie mieli tamtego ranka żadnych złych zamiarów. Fabius wciąż opierał się o framugę drzwi ze skonfundowanym wyrazem twarzy, jakby wstydził się wejść, a jednocześnie bardzo pragnął to zrobić. Nastąpiło kilka długich sekund milczenia. Fabius wyjął paczkę papierosów, zważył ją w dłoni, a następnie wyciągnął paczkę w stronę Franza Hossa. Stary strażnik wyjął papierosa z głębokim wyrazem wdzięczności na twarzy.
– Pali pan, panie Kosefie J.?
Kosef J. usłyszał pytanie i miał wrażenie, że jest schwytany w wilgotny cyklon i kilkakrotnie zanurzono mu głowę w wodzie. Coś mglistego przewijało się przed jego zmysłami, coś bardzo nieprzyjemnego właściwie, jak koszmar, którego jest się świadomym.
– Tak jest lepiej – usłyszał z bardzo daleka głos Fabiusa.
Obaj strażnicy zapalili papierosy i Kosef J. zauważył, że Fabius zamierza schować paczkę do kieszeni. Prawdopodobnie moment zamroczenia został odczytany jako odmowa.
– Nie, nie – pospieszył się Kosef J. – Ja też chcę.
– Palenie to nieszczęście – skomentował Fabius, wyciągając rękę z paczką papierosów. – Szczególnie w deszczową pogodę – ciągnął dalej Fabius.
– Zgadza się – potwierdził Franz Hoss.
– Prawda? – dodał Fabius odwracając do swojego przełożonego radosną twarz.
– Tak, tak! – zachęcił go Franz Hoss i Kosef J. ujrzał nagle fantastyczny obraz dwóch strażników uśmiechających się do siebie w głębokim porozumieniu, które ich najwyraźniej uszczęśliwiało.
– Dobry – Powiedział Kosef J., wskazując na papieros, bardziej dlatego, że poczuł się zobowiązany uczestniczyć w harmonii tej chwili.
– Mam jeszcze – zareagował Fabius. – Jeśli chce pan jeszcze, to mam.
Cela wypełniła się szybko dymem. Papieros jeszcze bardziej odurzył Kosefa J. Zaczęły mu drżeć nogi. Jego serce pompowało do mózgu coraz mniej krwi, powodując urywany hałas, jakby ktoś siekał w kuchni cebulę. Kosef J. zastanawiał się, zakłopotany, czy bicie jego serca nie rozchodzi się zbyt głośno w pomieszczeniu. Chciał usiąść, choćby na chwilę, na skraju łóżka, ale nie wiedział, czy i jak poprosić o pozwolenie.
Franz Hoss zachichotał. Fabius zrobił dwa kroki w przód, zatrzymał się przed Kosefem J. i poklepał go protekcjonalnie po ramieniu. W następnej sekundzie wszyscy trzej siedzieli na skraju łóżka i palili. Kosef J. czuł się tak zrelaksowany i tak otoczony opieką, jak nigdy dotąd. Zapragnął umrzeć, żeby móc opóźnić czas i zatrzymać na zawsze to uczucie."