
Marius Chivu
PRZEZ
SZEROKO OTWARTE DRZWI
(opowiadanie
z tomu Koniec sezonu, fragment)
„[...] W międzyczasie któryś z pasażerów zadzwonił po
pogotowie, a kilku mężczyzn pobiegło na posterunek policji. Przez szeroko
otwarte drzwi autokaru słychać było lamentującą kobietę, ale nikt zdawał się
tym nie przejmować.
Kierowca przemierzał pobocze drogi w tę i we w tę
zdenerwowanym krokiem, rozmawiając głośno przez komórkę:
- Stary, chyba mi tu jeden taki kipnął w wozie. Dasz wiarę?! A co mam robić, spóźnię się! Czekamy na karetkę. Zawiadom dyspozytornię i oddzwoń do mnie. Co za cholerny pech! – krzyknął i się rozłączył.
Mężczyźni wrócili w towarzystwie policjanta. Na ich
widok kilka osób się zaśmiało. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy
policjant dopiero co się obudził, czy był trochę podchmielony, czy może tylko
zdezorientowany albo nawet wystraszony całą sytuacją. Niektórzy próbowali coś mu
tam wyjaśnić, ale ten machnął na to ręką i zaczął przeciskać się przez tłum.
Kiedy wsiadł do autokaru, szloch kobiety ustał. Kilkoro pasażerów zaglądnęło do
środka żeby zobaczyć, co się dzieje.
W międzyczasie przyjechało pogotowie. Ratowniczka
poprosiła, by zrobić jej miejsce i weszła do autokaru. Kierowca karetki niósł
za nią apteczkę pierwszej pomocy.
Paru ludzi spośród tych, którzy schowali się w cieniu,
wróciło na przystanek dokładnie w chwili, kiedy kierowca karetki wysiadał z
autokaru. Badanie nie trwało długo.
- Bardzo mi przykro, ale pasażer nie żyje – powiedział – Dlatego nie możemy go zabrać.
Ludzie zaczęli protestować, trudno było się w tym
wszystkim połapać. Jedni zarzucali coś kierowcy, inni prosili ratowniczkę o
wyjaśnienia, ale ta wzruszyła tylko ramionami. Dwóch mężczyzn ruszyło za
policjantem, który wysiadł z autokaru i skierował się pospiesznie w stronę
centrum wsi.
Jeden z dwójki gapiów sterczących w drzwiach baru po
drugiej stronie ulicy, wsiadł na rower i podjechał bliżej z zaciekawieniem.
Ratowniczka zniknęła w karetce, a kierowca nadal odpierał
atak pasażerów, którzy żądali wyjaśnień:
- Drodzy Państwo, czy nie rozumiecie, że nie możemy go włożyć do tego wozu – powiedział, poklepując dłonią maskę karetki. – To nie jest karawan!
W międzyczasie pojawił się też kierowca autokaru:
- To też nie! – oświadczył, poklepując karoserię swojego pojazdu.
Jego słowa wywołały krótką falę śmiechu, prędko jednak czyjś głos zagłuszył wszystkie inne:
- To co robicie, jak przyjeżdżacie na miejsce wypadku, gdzie są ofiary? Zostawiacie je gdzieś w rowie? Nie zabieracie ich do kostnicy?
- Takich zabierają eski, karetki specjalistyczne – odpowiedział ktoś z tłumu.
Ktoś inny poprosił, żeby się nie odzywać.
- Proszę pani, takie są zasady. Jakby dawał chociaż minimalne oznaki życia, to bym go wziął. Ale w innym wypadku nie mam prawa – powiedział kierowca ambulansu. – Czego nie rozumiecie? Może ktoś go otruł w tym autobusie, skąd mam to wiedzieć? Policja musi odnotować świadków, zebrać oświadczenia…
- Jak u Agathy Christie!
- Kto tu bluźni? – zapytał kierowca.
Ludzie pytali gdzie zniknął policjant i żądali jego powrotu.
- Jest w karczmie, składa raport przełożonym! – powiedział ktoś i znowu w tłumie rozległ się śmiech.
- A skąd pan wie, czy jest martwy czy nie? – zapytał kierowcę karetki jakiś chłopak.
- Przecież badała go ratowniczka!
- Pielęgniarka karetki nie ma odpowiednich uprawnień, nie może oficjalnie potwierdzić zgonu, prawda? – zwrócił się do pielęgniarki chłopak, najpewniej jakiś student.
- Niechże pan da już spokój – odpowiedziała ratowniczka, machając ze zniechęceniem ręką.
- W takim razie trzeba zawołać lekarza – powiedział jeden z mężczyzn, którzy przyprowadzili wcześniej policjanta.
- No ale jak to, mamy przyprowadzić górę do Mahometa? – wtrącił się znowu kierowca autokaru. – Pacjenta trzeba zawieźć do szpitala…
- Panie, nie rozumiesz? To nie jest pacjent, to jest nieboszczyk! A ja nie wkładam zmarłych do ambulansu. Niech przyjedzie policja.
- A co ja mam zrobić, panie? Mam tu siedzieć cały dzień z umarlakiem w autobusie? – wybuchnął kierowca autokaru. – Ja mam przecież trasę do zrobienia, muszę się trzymać rozkładu jazdy.
Pasażerowie zdawali się tracić cierpliwość i trzymali
stronę kierowcy.
Ktoś zażądał, żeby przyprowadzić znowu
„przedstawiciela prawa”, na co jeden z mężczyzn odłączył się od grupy,
przeszedł na drugą stronę szosy i udał się w kierunku, gdzie wcześniej zniknął
policjant.
- Zniesiemy go na dół, przykryjemy kocem i położymy tutaj, na stole, na przystanku – odezwał się znowu kierowca karetki. – Policja niech zdecyduje, co z nim dalej robić. Ale lepiej zawieźć go do domu, bo w kostnicy trzeba płacić za odbiór ciała.
Niektórzy odwrócili głowę i dopiero wtedy zauważyli, że na przystanku stoi stół z dwoma betonowymi krzesłami.
- I mamy tak zostawić zmarłego na słońcu?!
- Ludzie złoci, trochę szacunku! A nie tylko w kółko „zmarły to, zmarły tamto” – oburzyła się jedna z kobiet.
- A jak mamy o nim mówić, proszę pani, „szanowny pan”?! Jak umarł, to umarł! Nic na to nie poradzimy. Zresztą na każdego z nas przyjdzie czas – odpowiedział kierowca autokaru.
- Czy nie widzicie, że ta kobieta płacze w autokarze? Niech ktoś jej da coś do picia, jakiś sok… Niech ktoś przy niej posiedzi. Nie zostawiajcie jej samej.
Ktoś inny zaproponował, żeby ją wyciągnąć na zewnątrz, na świeże powietrze - na te słowa dwie kobiety weszły do pojazdu.
- Najlepiej by było, jakby jakiś miejscowy zawiózł ją swoim samochodem do domu – zaproponował jeden z pasażerów. – Dopiero co wsiadła, jest z sąsiedniej miejscowości, musi tu kogoś znać.
- Ja bym nie woził nieboszczyka swoim samochodem… - odezwał się jakiś głos z tłumu.
- Jak był żywy, to nam odpowiadał, a teraz mamy go w dupie! Co, śmierdzi wam? – skomentował inny głos.
- Śmierdzi, jak się wchodzi do autokaru… Bo narobił pod siebie… - powiedziała jedna z kobiet, które weszły wcześniej do pojazdu.
- To powinno załatwić pogotowie! Ranny-sranny, trup-strup, powinni go zawieźć do szpitala, do kostnicy, w każdym razie dokądś go powinni zawieźć.
Pielęgniarka naradzała się z kierowcą ambulansu, ale nie było słychać, o czym rozmawiają. Weszli ponownie do autokaru.
- Co do licha, my stoimy na zewnątrz, a umarlak w wozie! Ile go tam jeszcze będziecie trzymać? Zawieźcie go wreszcie do tej kostnicy, żebyśmy mogli ruszyć dalej, my też przecież mamy jakieś życie! – jeden z mężczyzn wydarł się na kierowcę karetki, który już nic nie odpowiedział, czekał tylko na ratowniczkę, aż wysiądzie z autobusu.
- Panie, wyciągnijcie już tego pacjenta…, zmarłego z autokaru i pozwólcie ludziom odjechać, bo zaraz nas tu noc zastanie na tych wertepach – dodał kierowca autokaru.
W międzyczasie, ludzie krzyczeli w stronę policjanta,
który wrócił, żądając wyjaśnień. Ten porozmawiał chwilę z kierowcą ambulansu,
potem wziął ze sobą dwóch ludzi i wszedł do autokaru. Po chwili wysiadła
pielęgniarka, a za nią mężczyźni wynieśli na rękach zmarłego i położyli go w
karetce. Następnie wysiadła kobieta ze świeczką. Ludzie pomogli jej wyjąć
bagaże i zapakować do ambulansu.
Kierowca autokaru zatrąbił krótko, na co przed
przednimi i tylnymi drzwiami ustawiła się kolejka.
Policjant także wsiadł do karetki, która po krótkiej
chwili ruszyła.
Podróżni zajęli na powrót swoje miejsca, znowu żywo dyskutując
na temat braku klimatyzacji. Ale kiedy kierowca włączył silnik, stopniowo
ludzie zaczęli się uspokajać.
Autokar był zapełniony, tylko te dwa miejsca zostały
wolne. To prawda, mężczyzna narobił pod siebie i na siedzeniu, na którym umarł,
widniała plama moczu w kształcie ananasa. Na siedzeniu obok usiadłem ja. I tak
było dużo wygodniejsze, niż to betonowe krzesło, na którym czekałem na
przystanku. Poza tym byłem bardzo zmęczony i myślałem już tylko i wyłącznie o
tym, że tego wieczoru, nieważne jak późno, dotrę do domu i będę mógł pójść
spać.
- Coś takiego! Tak umrzeć w podróży! – dziwiła się jakaś kobieta.
- Wie pani, jak to się mówi – nasze całe życie to podróż – odpowiedział jej jeden z pasażerów.
- Ciekawe, czy dusza zostaje przez sześć tygodni w autobusie? – zapytał ktoś inny z tylnego siedzenia, ale nikt mu nie odpowiedział.
Spoglądałem na zewnątrz. Na oknie po mojej prawej
stronie widniał napis w trzech językach: „W razie wypadku zbić szybę”.
Kierowca włączył radio i z głośników wylała się
muzyka, która zaczęła krążyć nad naszymi głowami”.
Przekład z języka rumuńskiego: Olga Bartosiewicz-Nikolaev