Florin Irimia
TAJEMNICA CHIŃSKICH SAMOCHODZIKÓW
[fragment]
„[...] Inną „gorącą strefę” domu stanowiła rupieciarnia, nazywana też „służbową łazienką”. Dziadek zmajstrował tam kilka półek, a rodzice gromadzili tam przeróżne graty, których nie mieli serca albo nie chciało im się wyrzucić, od moich zeszytów i podręczników z lat ubiegłych, do gazet i czasopism, zepsutych walizek, starych ubrań, przydeptanego obuwia i tym podobnych skarbów. Lubiłem spędzać tam czas, bo w tym pomieszczeniu było ciepło, miałem zawsze do dyspozycji toaletę (chociaż ze zsypu czuło się czasami trudne do wytrzymania zapachy), no i przede wszystkim czekały tam na mnie do zbadania niezliczone wnętrza: mamine torebki z zapomnianymi pieniędzmi, saszetki ojca z jeszcze większą ilością zapomnianych pieniędzy, aktówki, kieszenie płaszczy i kożuchów, w których porzucono stare bilety autobusowe i kinowe, a oprócz tego dwa wypełnione po brzegi pudła z listami i pocztówkami wysyłanymi całymi latami do moich starych. Znajdowało się tam też parę książek, które nie zmieściły się w bibliotece i w życiu nie zapomnę, jak pewnego dnia natrafiłem na jedną zatytułowaną Grotesculși muzicai w swojej fascynującej głupocie byłem przekonany, że Grotescu to jakiś pan, tak jak Enescu czy Porumbescu, dlatego tamtego wieczoru zapytałem rodziców, kim był ten muzyk, Grotescu, kiedy żył i co skomponował, bo nigdy o nim nie słyszałem. Zupełnie nie miałem pojęcia, dlaczego zamiast odpowiedzieć, dostali oboje ataku śmiechu. Ale moje epokowe odkrycie, o którym chcę wam zaraz napisać, nie miało nic wspólnego z książkami.
Gdzieś pod koniec roku, któregoś ranka zafasowałem przeziębienie wystarczająco silne, aby matula nie pozwoliła mi iść do szkoły. „No i super!”, ucieszyłem się w myślach, tym bardziej, że, paradoksalnie, nie czułem się wcale źle. Spokojnie poczekałem, aż rodzice pójdą do pracy, potem wstałem, zjadłem w sekundę to, co mi zostawili do jedzenia i rozpocząłem pracę eksploratora-odkrywcy.
Już nie pamiętam teraz, gdzie je znalazłem, w starej torbie, której kiedyś używaliśmy do wyjazdów nad morze, czy za starymi, ciasnymi swetrami. Chyba jednak w torbie. Ale najistotniejsze było to, że w pewnym momencie, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i radości, zobaczyłem piękne, kolorowe pudełka, jedno śliczniejsze od drugiego, zawierające dokładnie to, co było na nich wyrysowane, czyli trzy nowiusieńkie chińskie samochodziki, które z wrażenia obracałem na wszystkie strony, komentując głośno w ekstazie wszystkie odkrywane powoli szczegóły. Na przykład po naciśnięciu przycisku ON na czerwonej ciężarówce na baterie podnosiła się wywrotka, nie mówiąc o tym, że zapalały się światła – prawdziwy luksus w tamtych czasach. Z kolei w sportowym samochodziku z otwieranym dachem można było otworzyć zarówno bagażnik, w którym schowano gumowe koło zapasowe, jak i, niewiarygodne! - klapę przednią, pod którą widniał silnik – nie narysowany, tak jak w innych samochodzikach, tylko zrobiony z kawałka ołowiu, naprawdę przypominającego silnik. Natomiast czerwona półciężarówka przewoziła cielątko, które chodziło ssać wymię swojej mamy, ilekroć poruszyło się kółkami.
Jak już mówiłem, rzecz działa się pod koniec roku, niedługo miał przyjść święty Mikołaj, tylko, że w międzyczasie dowiedziałem się w szkole, że istnieje jedynie Dziadek Mróz, a Mikołaj to tylko taki wymysł rodziców. Wiadomość mnie nieco zabolała, w zasadzie był to dla mnie prawie szok, ale ze wstydu nie podzieliłem się z moimi tą informacją, nie chciałem, żeby znaleźli się w żenującej sytuacji, w której konieczne byłyby jakieś usprawiedliwienia, czy inne żałosne wyjaśnienia. I dlatego właśnie, kiedy krótko po tym, jak dowiedziałem się o Mikołaju, na pytanie ojca: „Ej, a ty dalej wierzysz w świętego Mikołaja?”, odpowiedziałem, być może nieco gardłowym głosem: „Oczywiście, a dlaczego miałbym nie wierzyć?” „Bo wiem, że niektóre dzieci mówią, że on nie istnieje” – odparł tato, patrząc się na mnie nieco podejrzliwie. „Nie wiem” – skłamałem, prawdopodobnie przełykając ślinę. „Nic o tym nie słyszałem”. Rozmowa była jeszcze świeża, myślę, że nie minęły od niej nawet dwa tygodnie, więc radość z mojego odkrycia prędko została przyćmiona przez panikę, jakiej dawno już nie przeżyłem. Nie bałem się, że nie zdołam zatrzeć śladów, dość dobrze się na tym znałem. Moje obawy dotyczyły tego, że nie będę w stanie udać wystarczająco mocnego entuzjazmu przy odkrywaniu prezentów pozostawionych przy butach. Zwykle przy otwieraniu torebek z podarkami zachowywałem się dość hałaśliwie, wręcz prawie teatralnie.
Kilka dni przeżyłem w bardzo intensywnym stanie podniecenia nerwowego, jak aktor przed premierą. Kiedy nadszedł wieczór 5 grudnia, prezenty zostały umieszczone obok butów, a ja przygotowałem się do odegrania małego spektaklu. Czym innym było powiedzieć, że się wierzy w świętego Mikołaja, a czym innym potwierdzić tę wiarę. „Teraz dopiero się okaże” – powiedziałem sobie, nie wiem, który raz z kolei przełknąłem ślinę i z niemożliwym do opanowania mocnym biciem serca zabrałem się do rozpakowywania pierwszego prezentu. Ale po zdjęciu pięknego, kolorowego papieru stwierdziłem ze zdziwieniem, ale też, przyznaję, z wielką ulgą, że w środku znajduje się banalny piórnik, wprawdzie owszem, chiński, ale to była jedyna rzecz, która łączyła go jakoś z samochodzikami ukrytymi w naszej zagraconej komórce. Otworzyłem drugi prezent i okazało się, że trzymam w rękach grę Piticot, którą od jakiegoś czasu pragnąłem dostać. Koniec końców, w trzecim pudełku znalazłem samochodzik. Nie chiński, tylko rumuński, plastikowy Aro 244. Mam go do dzisiaj, no dobra, powiedzmy, że mam, bo niewiele z niego zostało. Nie byłem dzieckiem zbyt dbającym o swoje zabawki. Pomyślałem, że, było nie było, dałbym radę z powodzeniem odegrać rolę entuzjasty, jeśli znalazłbym jednak tamte samochodziki, na które przypadkowo trafiłem.. Ale ta cała sytuacja jakoś mnie zasmuciła: nie dość, że nie istniał święty Mikołaj, to jeszcze chyba ten cały Dziadek Mróz był zapewne zwykłą ściemą, jeżeli owe trzy samochodziki w końcu i tak zostaną położone pod choinkę dziewiętnaście dni później, ewentualnie razem z innym prezentami kupionymi w sklepie. Byłem zdezorientowany. Nic nie powiedziałem, ale kiedy zapytali mnie co mi się stało i dlaczego jestem taki zgaszony, odpowiedziałem, cytując zdanie, które tyle razy słyszałem od mamy: „Strasznie boli mnie głowa, nie teraz”. Dostałem aspirynę i musiałem udawać, że jestem za nią wdzięczny, choć z punktu widzenia interpretacji to w sumie nic takiego, no i poszedłem spać.
Dni biegły z obojętną powolnością, można powiedzieć, że robiły tak specjalnie. Potem ubrano choinkę i położono pod nią prezenty. Wieczorem dwudziestego czwartego grudnia pewne zblazowane dziecko otwierało ze spokojem trzy podarki, wiedząc bardzo dobrze, co się kryje w każdym z opakowań. Tyle że, ku jego zdziwieniu, tak samo, jak w dniu świętego Mikołaja prezenty nie miały nic wspólnego z trzema samochodzikami znalezionymi w komórce. pistolet na kapiszony, klaser, globus i jakieś ubrania – tylko tyle. Tym razem nie dostałem nawet jednego samochodziku. Rozumiecie, że trochę się uspokoiłem. Jednak chyba ten Dziadek Mróz był rzeczywisty, może, przy niewielkim szczęściu można by założyć, że istnieje również święty Mikołaj. Ale w takim razie – co z zabawkami z graciarni? Za niecały miesiąc miały być moje urodziny, więc prawdopodobnie wtedy je dostanę, pocieszałem się. Żeby nie ryzykować przyłapania na gorącym uczynku, odczekałem, aż rodzice zasną i tiptopami, po cichutku poszedłem do komórki. Dawno już nie byłem w tej jaskini skarbów. Ale, prawdę mówiąc, nie miałem większej ochoty tam łazić. W końcu nie chodzi przecież o to, żeby odkryć wszystkie prezenty zanim się je dostanie, prawda? Nawet nie męczyłem się z zapalaniem światła, wymacałem torbę, szybko odpiąłem sprzączki i wsadziłem ręce przez niewielką szczelinę. Torba była pusta. Sprawdziłem na wszelki wypadek za swetrami, ale tam też niczego nie znalazłem. „Dziwne”, pomyślałem. „Czyżby się zorientowali, że ktoś tu grzebał?” Przy schodzeniu ze zmęczenia nie trafiłem nogą w półkę i upadłem. Uderzenie było na tyle mocne, że przez dobrych kilka chwil brakowało mi powietrza w płucach i miałem wrażenie, że zaraz się uduszę, jak kiedyś pod kołdrą. „Co za durna śmierć” – przeszło mi przez głowę – „Nie tak to sobie wyobrażałem”. Rano obudziłem się w tym samym miejscu, z głową na jakichś plażowych matach, chociaż w nocy śniło mi się, że wróciłem do swojego pokoju. Pośpiesznie uciekłem do łóżka, żeby starzy nie zorientowali się, gdzie spędziłem noc.
Tamtego dziwnego roku, pełnego nieprzewidzianych wydarzeń na urodziny dostałem dres, czarne adidasy, jakieś książki i plecak. Umierałem z ciekawości i niepewności, dlatego zdecydowałem, że wyłożę wszystkie karty na stół:
- A kiedy dostanę chińskie samochodziki? – zapytałem, nie biorąc pod uwagę tego, że mógłbym ich nigdy nie dostać.
- Jakie samochodziki? – matka wyraziła zdziwienie.
- Jak to, jakie? Chińskie samochodziki, które znalazłem przez przypadek w torbie, z którą jeździliśmy nad morze…
Matka rzuciła krótkie spojrzenie ojcu i miałem wrażenie, że ojciec poczerwieniał.
- Co ty gadasz, dzieciaku? – prawie wrzasnął – Jakie chińskie samochodziki? Nie za dużo ich masz przypadkiem?
Niezbyt rozumiałem o co chodzi, ale zdałem sobie sprawę z tego, że popełniłem jakąś gafę. Jakiś wrogi, niewidzialny, ale jednak rzeczywisty ktoś wdarł się między nas i kolejny raz poczułem, że się duszę.
- Ha, ale was oszukałem! Chciałem tylko zobaczyć, co powiecie! – krzyknąłem ostatkiem sił, wydobywając z siebie paniczny i żałosny śmiech.
W niecały rok wyjaśniło się pojawienie i zniknięcie chińskich samochodzików. Do następnego Bożego Narodzenia moi rodzice wzięli rozwód, a ja miałem drugą mamusię i nowego braciszka, który, kiedy tylko przekroczyłem próg jego domu, zaprosił mnie bardzo uprzejmie i dobrodusznie do zabawy chińskimi samochodzikami. Po naciśnięciu przycisku ON na czerwonej ciężarówce na baterie podnosiła się wywrotka, nie mówiąc o tym, że zapalały się światła – prawdziwy luksus w tamtych czasach. Z kolei w sportowym samochodziku z otwieranym dachem można było otworzyć zarówno bagażnik, w którym schowano gumowe koło zapasowe, jak i, niewiarygodne! - klapę przednią, pod którą widniał silnik – nie narysowany, tak jak w innych samochodzikach, tylko zrobiony z kawałka ołowiu, naprawdę przypominającego silnik. Natomiast czerwona półciężarówka przewoziła cielątko, które chodziło ssać wymię swojej mamy, ilekroć poruszyło się kółkami”.
Przekład z języka rumuńskiego: Radosława Janowska-Lascar