Adriana Bittel
JAK SIWIEJE BLONDYNKA [fragment]
„[...] Nie masz już przyjaciół, tylko znajomości, znajomych i interesy, no i dawaj dalej, ojca trzeba zawieźć do lekarza, dzieciaki na basen, podanie zanieść do firmy telekomunikacyjnej; udzielasz jeszcze lekcji francuskiego, żeby było czym zapłacić za lekcje pianina, skoro syn ma jakiś tam talent, koniecznie trzeba mu kupić instrument, następne raty, dobrze, że już zapłaciłam raty za mieszkanie; o kozakach na zimę nawet mowy nie ma, no to co, że przemakają?, może tato nam coś odpali, nie, nie odpali, bo przecież zapisał się na wycieczkę do Czechosłowacji.
Co się tak przejęliście, że wróciłam późno, nie byłam u kochanka, nie spadłam ze schodów w autobusie, stałam w kolejce, szybko włóżcie do lodówki to, co przyniosłam!
Dzieci trzeba pilnować przy lekcjach, bo inaczej zrobią wszystko po łebkach i nas ośmieszą, bo ludzie będą gadali: tacy z was synowie intelektualistów? Weź mu wyrwij kartkę albo podrzyj cały zeszyt i niech jeszcze raz napisze, Ala ma kota, kot ma Alę, znów nie macie czystych koszul, dobra, to wysuszę je przy prasowaniu. Nie bijcie się, on jest młodszy, jak powiem tacie, co wyrabialiście, to zarobicie obaj od niego, bezczelne dwa typy, do internatu powinnam was oddać!
Najbardziej, ale to najbardziej chciałabym mieć pralkę automatyczną, popatrz na moje ręce, zachciało się nam pianina i roweru, to chociaż już tak nie brudźcie wszystkiego, litości!
Jedzie od ciebie z kilometra, no i co z tego, że były imieniny Jerzego? Kładź się, żeby cię dzieciaki nie zobaczyły, tato jest zmęczony, dajcie mu spokój!Quelle langue ils parlent, les Roumains? Le roumain, bien entendu! Znów zasnęłam prze telewizorem, powiedzcie mi, jak się skończyło, w końcu ta córka majstra pocałowała tego inżyniera stażystę, czy nie?, no co, nie mówiłam wam od samego początku?, może powinnam była zostać scenarzystką.
Zabierajcie tego kundla tam, skąd go przytargaliście, tego nam jeszcze potrzeba, no dobra, dobra, nie wrzeszczcie tyle, tylko żebym was nie przyłapała z nim w łóżku. Herkules to nie jest imię dla psa, tylko dla kota, marsz stąd, Herkules!, będziemy jeszcze za niego płacić, opłata za „psa do zabawy”, lepiej było kupć rybki.
Strasznie mnie boli, nie wołaj teraz pogotowia, żeby nie obudzić dzieci, jakoś doczekam do rana, nie mogę już wytrzymać, jednak zadzwoń, co się tak wystraszyłeś, w lodówce macie jedzenie na dwa dni.
Nigdy mnie nie bolały nerki, panie doktorze, cysta, mówi pan?, jasne, jak trzeba operować..., wiem, że biopsja to rutynowe badanie, jestem przekonana, że mi nie może przytrafić się nic złego, wolałabym, żeby mąż dowiedział się, że chodzi o kamień.
Taki maly kamyczek, kochanie, banalna operacja, za dwa tygodnie jestem w domu, a po miesiącu znów zląduję w pracy. Oddana na powrót życiu rodzinnemu, zawodowemu i społeczno-kulturalnemu. Z taką estetyczną blizną na trzydzieści pięć centymetrów i z wyciętym żebrem. I obowiązkowym piciem trzech litrów wody dziennie. Nie zapomnij zapłacić czynszu.
*
Pierwsze dwa dni po operacji są troche nieprzyjemne, ale potem jest dobrze, wysypiasz się na całego, wychodzisz sobie na korytarz, dzwonisz do domu... Forma psychiczna pomaga ci bardziej niż najlepsze leki. Czytasz sobie almanachy i kryminały, przynoszą ci kwiaty.
Rozmawiasz z innymi chorymi, wzrasta twoja wiedza z anatomii i na szczęście zajmujesz jakieś podrzędne miejsce w na prędce sformowanej między pacjentami grupie. Bo wyciągnęli ci tylko jakąś marną cystę, a grubej pani niedługo wytną całą nerkę, nie mówiąc o młodym chłopaku, który pali cały czas jak smok, a podejrzewany jest o ... Profesor poświęca mu wiele uwagi, ale nie decyduje się, żeby go pociąć.
Tu też funkcjonuje hierarchia, której kryterium stanowi powaga choroby. We wszystkich grupach, przez które przeszłaś, oglądanych wspak, à rebours, budujących biografię, istniała jakaś hierarchia, ale twoje miejsce było zawsze gdzieś pośrodku. W kaście opiekunek noworodków, tłustość dziecka była powodem do odczuwania wyższości. Babcie, niańki i matki na urlopie macierzyńskim przychodziły codziennie do parku przy Domu Akademików, jak do pracy, z butelkami, pieluszkami na zmianę i wszystkimi potrzebnymi rzeczami, wystawiałyście wózki do słońca, siadałyście pod świerkami i gadu-gadu, porady, wymiana doświadczeń, przepisy, ranek mijał prędko i przychodziła godzina zupki warzywnej. Po deserze owocowym o piątej znów spotykałyście się w okolicy kiosku i im częściej się widywałyście, tym więcej miałyście sobie do powiedzenia. Tam właśnie nauczyłaś się przyrządzać ikrę z fasoli i robić na drutach. To był fajny czas, czułaś się solidarna z grupą, no jasne, że w grupie istniały też dysputy, pod jodłami nie panował jedynie pokój. Jedna taka o ambicjach liderki, ponoć żona jakiegoś radcy handlowego albo kogoś w tym guście, była szanowana, ale z nutką zazdrości: urodziła we Włoszech, w drodze do ojczyzny, jej maluch był owinięty w pieluszki z wyszywanym Donaldem i Mickey Mouse i miał smoczek o zupełnie niepowtarzalnym kształcie. Kiedy zobaczyła w wózku twoją książkę o wychowywaniu dzieci, pominęła fakt, iż twój synek nie pękał od nadmiaru tłuszczu i zaczęła zajmować dla ciebie miejsce obok siebie na ławce i opowiadać, jakie posiłki dają podczas lotów liniami Pan Am.
Odwiedzałyście się też w domach, z mężami, raz wy u nich, raz oni u was, z wódką i pasztecikami („uważaj, co mówisz”, pouczałaś męża, który przy wódce opowiadał zwykle kawały, „lepiej komentujcie sobie mistrzostwa”, ale koniec końców dochodziliście jednak do kawałów, bawiliście się setnie i paliliście zagraniczne papierosy).
Potem wróciłaś do pracy, mama nie chodziła z dziećmi do parku, bolały ją nogi, prowadziła je na balkon, a po obiedzie mąż zabierał je do parku Herăstrău, bo w międzyczasie doczekaliście się trabanta.
Z drugim dzieckiem już nie chodziłaś tyle do parków, spacerowałaś z nim na zakupach, starszego dałaś do prywatnego przedszkola, do Frau Ani, pięćset lei za miesiąc, chociaż od przeprowadzki do własnego mieszkania tonęliście w długach po uszy. Ale dzieciaki miały swój pokój, meble Bonanza i wesołe zdjęcia na ścianach. „Coś w końcu osiągnęliśmy!” mąż obejmował czułym wzrokiem kafelki w przedpokoju i w łazience, chodniki, biblioteczkę Nina i magnetofon kasetowy. Przychodził z budowy padnięty, trzeba go było dobrze odżywić i zostawić w spokoju, ty jadłaś na końcu resztki z talerzy, tak robią wszystkie matki, pilnują sylwetki, więc dlatego wciąż mieściłaś się we wszystkie spódnice z czasów studenckich. „Chłopaki urosną, pospłacamy długi i będzie łatwiej”, mówiłaś sobie, tłumacząc nocami dokumentację dla jakiegoś doktoranta i ani się nie obejrzałaś, jak dzieci poszły do szkoły, można już je zostawić same, umieją włączyć nawet kuchenkę gazową i zrobić małe zakupy. Teraz, kiedy jesteś w szpitalu, mama przychodzi gotować, ale nie smakuje im, wciąż zapomina coś dodać, albo soli, albo octu, przypala jedzenie i wszędzie rozrzuca mąkę. „Ciężko jest bez ciebie, mówi mąż podczas wizyt, nie radzimy sobie, nie możemy się doczekać, kiedy wrócisz do domu”. W niedzielę przyprowadza dzieci, ubrane bez sensu, nic do siebie nie pasuje i jeszcze im lecą smarki z nosów. Całują cię jakoś tak ostrożnie i chcą obejrzeć operację. Obierasz im pomarańczę i wkładasz do buzi kawałki owocu, od tylu lat nie dotknęłaś nawet pomarańczy, mogły się nawet zepsuć: były wyłącznie dla dzieci. Musiała przyjść choroba, żebyś zdała sobie sprawę, że już ich nie lubisz.
Dumnie wychodzisz z chłopakami na korytarz, chorzy, którzy cię znają, zbliżają się, żeby ich poszczypać w policzki, a ty widzisz, jak mąż kurczy się ze strachu: wyobraża sobie chyba, że tutaj grasują hordy wirusów, jakichś pałeczek okrężnicy i innych takich, koleżanka wyjaśniła mu, jak mają się sprawy z urologią i jesteś pewna, że natychmiast po dotarciu do domu każe dzieciom wysmarować się spirytusem albo wleźć pod prysznic.
Nie bardzo macie o czym gadać, siedzicie rządkiem, w otoczeniu spluwaczek na kanapie obitej ceratą i chłopaki machają nogami. „Tatuś nam obiecał, że pójdzie z name do parku na karuzelę”. Strasznie chcą już tam iść, twoje ukochane dzieciaki wydają ci się obce, dobra, idźcie już, jestem troche zmęczona, odprowadzę was do schodów. Tym razem całują cię troche mocniej, w pewnym sensie z ulgą, ale i z poczuciem winy. O wiele bliższa jest ci tutaj ta gruba pani, Elena Vulpe, której wczoraj wycięli nerkę, a ty poszłaś odwiedzić ją na intensywnej. Jest w porządku, doszła do siebie, jutro przeniosą ją do sali i prosiła, żeby przenieśli ją do ciebie, jesteście najlepszymi przyjaciółkami na świecie. Za kilka miesięcy zapomnisz jej imię, nazwisko i nawet twarz.
A jak nazywały się dziewczynki, które w pięćdziesiątym czwartym brały prywatne lekcje baletu i francuskiego w domu pani Tekli? Było was chyba osiem, ze stołu stojącego pośrodku salonu ściągano blat, zostawała prostokątna rama, a wy przytrzymywałyście się rękami, wykonując na komendę byłej baleriny Tekli i przy jej akompaniamencie pianissimo różne petit battement, grand écart i inne proste figury. Zasłony z brązowego pluszu zakrywały szczelnie okna salonu, w którym odbywały się te inicjacje-tortury. Eksbalerina zaopatrzona była w batutę, którą serwowała piekące razy w odrętwiałą nogę (rób ten „coup-de-pied wyraźniej”, rozkazywała, „kolano proste, więcej otwarcia!”) albo w zaokrąglone nad głową ramię („miękki staw, środek bardziej do wewnątrz, broda do gory, uśmiechaj się!”), a matki obserwowały wszystko z zadowoleniem, siedząc na ustawionych pod ścianami krzesłach; młode kobiety tworzyły również grupę: całowały się przy wejściu i na odchodnym, szeptały i chichotały, ale nigdy nie zdołałaś zrozumieć, co je tak śmieszyło.
Miałyście zakaz zdradzania waszym towarzyszkom zabaw choćby jednym słowem tematu owych lekcji, ale jesteś pewna, że twoje koleżanki chwaliły się różnym Aurelkom albo Jasiom z sąsiedztwa, dygając na opuszkach palców i mrucząc walca pani Tekli un-deux-trois, un-deux-trois.
Kiedy przychodziłyście na francuski salon wyglądał inaczej, chociaż zasłony nadal były zaciągnięte. Pokryty ciemnym pokrowcem zamknięty fortepian podobny był do olbrzymiego zwierzęcia czającego się do skoku na swoją ofiarę. Czułaś stale za plecami jego wzrok utkwiony między twoimi łopatkami. Z tego powodu nie uważałaś na to, co mówi pani Tekla, która uczyła was recytować Le Corbeau et le Renard. Raz spadłaś nawet pod stół (może zasnęłaś z nudów albo wydało ci się, że zwierz skacze ci na plecy) i dziewczynki zaczęły śmiać się tak głośno, że Tekla wstała i popatrzyła na ulicę przez szczelinę w zasłonach. Strasznie się bała tej ulicy i przekazywała wam strach o to, że stamtąd może przyjść jakiś łu-hu, który nakryje was na powtarzaniu chórem „Maître Corbeau sur un arbre perché...”.
Jak to się stało, że nie pamiętasz już żadnego z tych imion, dawanych tobie przez mamę jako przykład, że potrafią lepiej wymawiać francuskie wyrazy i lepiej wykonywać coup-de-pied ...? Migri, Iolanda, Claudia, Isabela, pewnie tak się nazywały, imiona pięknych kobiet ubranych w futra i przeżywajcych różne przygody, kto wie, gdzie się teraz znajdują, przy garach albo u pedikiurzystki, trzymając w misce swoje pokryte odciskami stopy...
Niewielka gorączka. To coś normalnego w dniu odwiedzin. Dobrze, zostaniesz w łóżku. Chociaż miałaś zamiar zadzwonić do mamy i zapytać, jak nazywały się dziewczynki, które przecież zapraszały cię na Boże Narodzenie albo na urodziny z tortem i zabawą w chowanego.
Mama pewnie też sobie nie przypomni. Siedzi w swoim bujanym fotelu, ssie cukierki i słucha arii operowych w radiu. O czym myśli? O tonach jedzenia, które gotowała? O kilometrach stron napisanych na maszynie? O kurzu ścieranym sumiennie po to, aby zrobił miejsce dla kolejnego kurzu? O swoim dzieciństwie z pianinem i francuskim? A może po prostu śledzi swój reumatyczny ból stawów, swoją tachykardię, swoje łomotanie w skroniach?
Patrzy na wiosnę za oknem jak na przyjęcie, na które nie została zaproszona i czeka na piątkowe losowanie totolotka i wizytę wnuków. Dopiero teraz rozumiesz, że ją rozczarowałaś. Z żywej i pełnej wdzięku dziewczynki (balet, balet!), przez kto wie, jakie dziwne procesy, przeistoczyłaś się w garbatą i krótkowzroczną nastolatkę, pełną kompleksów i arogancką z powodu nieśmiałości. Pod grubymi, wełnianymi opaskami chowałaś nawet twoja jedyną ozdobę - piękne włosy blond.
Z awangardy wzorowych uczniów z nagrodami cofnęłaś się do tłumu, a łatwość wypowiadania maskowałaś jak defekt przesadnym użyciem młodzieżowego slangu. „Cacany, cieniasty, wielki jak krowa, dziwoląg, gościu...” – za te słowa elita definitywnie wykluczyła cię ze swoich szeregów, a ty z kolei chciałaś współgrać z tymi bez okularów i kompleksów. Onie jednak również cię nie akceptowali, czuli, że te cygańskie naleciałości brzmią pokracznie w twoich ustach i kiedyś, kiedy chciałaś zaimponować jakiemuś chłopakowi, który ci się podobał i użyłaś jakiegoś koszmarnego przekleństwa, usłyszałaś od niego odpowiedź: „Nie świruj już, popatrz do lustra, kiedy przeklinasz! Wyglądasz, jakbyś trzymała martwego szczura dwoma palcami za ogon!”
Byłaś więc samotną i zieloną we wszystkim nastolatką – żadnych tańców, basenów, ekipy, no to co zostawało innego poza czytaniem? Szybko załatwiłaś sprawę z biblioteką domową i oszukując troche w kwestii swojego wieku, wcisnęłaś się w szeregi czytelników Biblioteki Głównej, maniaków lektury, wraz z którymi spędzałaś cały swój wolny czas przy tym samym stole. Wieczorem po zamknięciu, akceptowałaś towarzystwo studentki pasjonującej się albumami o sztuce albo emeryta, który tworzył słownik generałów wszechczasów, bo przynajmniej oni nie chcieli czuć się kimś lepszym z powodu karmy pedigree dla swojego pupilka albo z powodu funkcji pełnionej przez ojca. Kontynuując biblioteczne milczenie, spacerowaliście chodnikami w okolicach Metropolii lub po nabrzeżu Dymbowicy, obserwowaliście śpiewających żałośnie obdartusów z dzielnicy, dziwne, niemodnie ubrane indywidua wychodzące z cieni portyków i koty ganiające się w niebieskawym świetle lamp. Docierałaś do domu późno. Matka wpadała w szał, bo była pewna, że zeszłaś na złą drogę i nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyła cię na liście przyjętych na studia: wyobrażała sobie, że biblioteka była jedynie pretekstem do rozwiązłości. Nie rozumiałyście się już: ona chciałaby, abyś zdawała jej raport o wszystkim, co robisz i o wszystkim, co myślisz, chciałaby mieć okazję do nieustannego dawania rad. A ty odpowiadałaś w telegraficznym skrócie: „Byłam na filmie. Czytałam. Spacerowałam.” Nie pozwalałaś już ubierać się według jej gustu, w stylu jeune fille distinguée, czyli dystyngowanej młodej damy, odkryłaś dżinsy i w ojcu miałaś wspólnika: daj jej spokój, niech uderzy głową i zobaczy, na czym polega życie.
A życie pisane dużymi literami, które przez swoje zaparowane okulary widziałaś w amfiteatrach uniwersytetu i bibliotekach, miało wysokie stropy. I nie dawałaś rady „uderzyć w nie głową”, dlatego przemykałaś przez nie, świadoma swojego mizernego statutu. To drugie życie, życie ulic, po których łaziłaś aż do wyczerpania sił, pełne było różnych, nic nie znaczących chwilowych zdarzeń, uciekałaś z nich więc z powrotem do uległych ci książek, otwieranych i zamykanych, ile tylko dusza zapragnie.
I pewnego dnia miałaś już dość metalowych, zimnych krzeseł w Akademii i rozgrzanych ceratowych foteli w Centralnej Bibliotece Uniwersyteckiej, miałaś już dość olbrzymich drzwi sprawiających, że czułaś się maleńka i miałaś już dość samotności. I posłuchałaś młodego mężczyzny o pięknych zębach: „Masz długie nogi, jędrne piersi i aksamitną skórę, daj już spokój tym książkom, blondyneczko!” Tak weszłaś do wielkiej rodziny kobiet, potykając się o niskie progi, ucząc się schylać głowę, a potem przyszły obowiązki, na które gładko się zgodziłaś, dzieci, dom, samochód... „Coś w końcu osiągnęliśmy!”
*
Właśnie przywieziono panią Vulpe, która spoczęła w łóżku obok ciebie, jeszcze ją bardzo boli, nie może się ruszać. Wycierasz jej twarz mokrym ręcznikiem, chce też dezodorant pod pachy, chce kaczkę, chce, abyś dała pielęgniarce mydełko Lux, chce spać. Maître Corbeau podfruwa na okno z kawałkiem suchego chleba w dziobie. Okropny masz głos, żebyś mi przypadkiem nie krakał, bo obudzisz panią Vulpe. Sioo!
Wychodzisz na korytarz i siadasz na ceratowej kanapie obok młodego chłopaka podejrzewanego o….. Jego bładość i smutek dopełniają pustkę holu wysmarowanego środkiem dezynfekującym, lizanego przez zimne światło. Wasze cienie widoczne są na sąsiedniej ścianie.
Ty jesteś chorą zdrową, powiedzieli ci, że biopsja wyszła dobrze, tobie nie może przytrafić się nic złego, przecież masz jeszcze tyle obowiązków. Za kilka dni wrócisz do domu, do dzieci i męża, do kuchni, do pracy. Jeszcze trochę i wejdziesz do grupy kobiet z problemami określonego wieku, teściowych, babć. Czeka na ciebie bujany fotel, który opustoszały kiwa się w nicości, a za oknami będzie wiosna, przyjęcie, na które nie zostałaś zaproszona.
I kiedy tak siedzisz w holu, nagle zaczynasz tęsknić za zmęczeniem o godzinie jedenastej w nocy, kiedy układasz naczynia w szafce kuchennej i okrywasz chłopaków, zaczynasz tęsknić za porannym pośpiechem, za malowniczymi kłótniami w autobusie, za zadowoleniem z małych rzeczy uzyskanych wysiłkiem, których, żeby nie wiem, co ci kto mówił, nie wypuścisz z dzioba. Młody chłopak podejrzewany o ... patrzy ci w oczy, może słyszy twoje myśli, podnosi ci powoli na czoło okulary, żeby cię lepiej zobaczyć, a potem śmieje się szyderczo: „Nie udawaj wariata, też się boisz”.
Przekład z języka rumuńskiego: Radosława Janowska-Lascar