Claudiu Komartin
KOBALT
Oczy Emily nad Amherst
Ta noc nie zna słów wstępu
Ta noc z robocikami i laserami, z autkami sterowanymi zdalnie
Ta noc z rękami śliskimi od ługu
Ta noc która rzuca ci wszystko prosto w twarz
Ta noc która gwałci autostopowiczów i zamyka ich w komórce z pluszowymi zwierzakami i klaunami
Ta noc zerka w zapiski poety który stracił wiarę
Ta noc jak długa alegoria
Ta noc rozstrzyga dawne spory, zaciąga zasłony, zamyka dom
Ta noc podekscytowana czeka w tłumie na wybór nowego papieża
Ta noc gdy białe tygrysy śnią o ptaku-nakręcaczu
Ta noc bez języka i bez oczu łeb z którego coś cieknie
Ta noc z mleczkiem do demakijażu, z przeklętymi ramiączkami
Ta noc kołysze cię, mruczy przy tobie cicho, wsuwa ci się do duszy
Ta noc ładnie się z tobą bawi i zostawia cię w kałuży krwi
Ta noc pali mimo że tu nie wolno palić
Ta noc z gulą w gardle jak debiutantka
Ta noc odłączy zasilanie paru duszom
Ta noc która opuszcza wrota Maszyny, gotowa poświęcić się szlachetnej sprawie
Ta noc Koronka i Eksterminacja
Ta noc wyrzeźbiona w drewnie
Ta noc, w pokoju, z dystansem, wśród ciał do milczenia
Ta noc pachnąca ciastem i świeżą farbą
Ta noc, gdy chleb i mięso są czarne jak w wierszu Antonia Gamonedy
Ta noc nie zna się na żartach kiedy mowa o miłości
Ta noc jest komunistką z potężnym biustem i niedoścignionymi ideałami
Ta noc rozbraja ładunki nuklearne
Ta noc przewraca platformy wiertnicze i zagrzebuje je na dużych głębokościach
Ta noc przepełnia strachem dusze tych co uwierzyli, że wyobraźnia nie
Ta noc z gwiazdami wielkimi i matowymi jak oczy Emily nad Amherst
kobalt
dla Alexandry
słońce
jest kobaltowe kiedy wstaje z ciała i lśni
ponad
rafami
i
mój zadymiony mózg który obsiadają
nieznane
ptaki jest kobaltowy
odporność
na kompromis i na niemoc
zawsze
była kobaltowa
i
nocny lęk który chciałem
zwalczyć
jak uparte zwierzę
jest
kobaltowy
ręka
którą piszę po ekranie coraz dalszym i dalszym
jest
kobaltowa
i
moje rozciągnięte i zwarte mięśnie pocące się
z
radości i strachu w obliczu miłości
są
kobaltowe
i
cichy subtelny wstrząs który poezja
ciągle
we mnie budzi
jest
kobaltowy
spóźnione
przebaczenie matki jest kobaltowe
liść
opadły na lśniącą toń
w której przyjaciel uwierzył że znajdzie spokój
jest
kobaltowy
potrzeba
ciebie była i wciąż jest
kobaltowa
i
podstarzała niewinność poetów co wlali
w
swoje wiersze pocieszenie którego sam nie mogę
wygrzebać
z głowy
jest
kobaltowa
są
światy z maleńkimi niebami
są szczęśliwe światy
gdzie
pamięć jest nadzieją
a
rany od razu się zabliźniają
są
światy gdzie nikt nikogo nie sprzedaje
i
ich przeczucie
jest
kobaltowe
i
kiedy znów zacznę ci mówić o miłości
nie
wierz w ani jedno słowo
moje
kobaltowe oczy
pokażą
ci
tego
dnia
wszystko.
Przeł. Jakub Kornhauser
Jak poeta z koreańskiego filmu
tamtego
popołudnia siedziałem
z niespokojnym zwierzęciem w piersi
na jednej z
ławek przy uniwersytecie
i wszystko wokół
szeptało do mnie, że jestem przegrany
a moje złożone na kolanach ręce
opowiadały
smutną historyjkę sprzed pięciu lat
(od miesięcy nic
mi się już nie śniło
i jakkowiek bym
się starał
nikt już nie dał
się oszukać, że jestem złym chłopcem).
zapadał wieczór.
na niebie rozbłysły światełka
może coś
świętowano, I couldn’t care less.
przy fontannie
dwa tłuściutkie gołębie
przywołały obraz
twych piersi nad ranem:
przeglądałaś się w lustrze
z potarganymi
lekko włosami i z tym uśmiechem
zdolnym sprawić,
bym zapragnąłbyć jednym z
tych dobrych ludzi, którzy karmią gołębie.
siedziałem na
ławce, obok mnie połyskiwało coś w fontannie,
ludzie
przechodzili, przytulali się,
rozstawali się
a ja byłem
smutny jak poeta z koreańskiego filmu
myśląc o tym, że
ty musisz odejść
a chmury są
takie piękne
Poemat miłosny
Drewniany konik już się nie kołysze
ogrodowe krasnale upadły twarzą w dół.
Spotkałem cię w miesiącu czerwonych owoców,
kiedy ręce były wyczerpanym wachlarzem.
Moja smutna twarz przeszła obok ciebie, przed tobą,
wymyśliła część nieba, potem kilka wzgórz,
stado koni i szlaban z mgły,
by powstrzymać cię przed odejściem.
Moja twarz przypomniała sobie wszystko o pożądaniu
o jego ostrym zapachu,
błądząc po omacku w ciemnościach korzeni.
Paw spał, kiedy przeszłaś przez rzekę
o świcie, jak przez leniwą krew.
Widma rozproszyły się ze szczękiem łańcucha
spadającego na mokre kamienie.
Na drugim brzegu deszcz schronił się pod ptakami.
Przyjąłem cię w domu z krzywym dachem
i nakryłem cię kluczem.
Przeł. Joanna Kornaś-Warwas
Wiersz
dla tych, co przyjdą (IX)
Zbyt
wrażliwych, być może. Bez wątpienia urodzonych morderców.
To
nie jest muzyka. To już nie jest poezja.
Jedynie
wibracje rzeczy, kiedy spadają w pustkę,
natura
obejmująca genetyczne anomalie, eksperymentalny
raj,
wojny bez sensu i końca
fascynacja
snuffem, fitness, urywane ruchy
biednych
zębatek łudzących się nieśmiertelnością –
nasz
dom jest w gruzach,
przez
dach wyje śmierć, choć
niektórzy
jeszcze śnią i mówią przez sen,
z
kocem zarzuconym na głowę, spekulacja bez przedmiotu, śmieszne
gesty
w obronie przed inwazją, obgryzanie paznokci, nikotyna,
antydepresanty
i narkotyki, co łamią,
zęby
przeżuwające śmierć, łuszcząca się skóra i martwe mięso,
martwe
nerwy, żyłki chowające się w sobie,
libańskie
cedry leżące na ziemi, kilku ostatnich kretynów
przeklinających
wszystko, co żyje, tylko żeby poniżyć i zdeptać,
krucha
obietnica świetlanej przyszłości,
nieograniczony
potencjał nowej rasy pogrzebanej w
produktach
masowego użytku, w żywności spreparowanej na chłodno,
i
wszędzie potoki nienawiści,
kaskady
gówna.
Nie
zostanie nic. Nareszcie się skończyło.
Mutter, ich bin dumm.
Przeł. Jakub
Kornhauser
Dziękujemy Miejskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu za udostępnienie tłumaczenia, które powstało w ramach festiwalu Miesiąc Spotkań Autorskich.