„Kompas literacki” - fragment z tomu „Lampa z kapturkiem” Florina Lăzărescu

Florin Lăzărescu
NIEDŹWIEDZICA LILI i WIELORYB GOLIAT

(opowiadanie z tomu Lampa z kapturkiem)

[...] Przypomina sobie dokładnie: kiedy zobaczyła go tamtego wieczoru, siedział przy stole w świetle lampy obok dziadka i ojca, pijąc wino z butelki przyniesionej wcześniej właśnie przez nią z piwnicy. Zapomniała wyjść i słuchała z rozdziawioną buzią nie tego, co mówił, tylko tego, jak to robił. Nagle spostrzegł ją, wstał, wyciągnął rękę przez stół i złapał ją palcami za policzek, szczypiąc łobuzersko.
– Jak się nazywasz, chłoptasiu?
Mama poczuła, że chce zapaść się pod ziemię z powodu radości pomieszanej ze wstydem i oburzeniem. Radości – bo udało jej się zwrócić na siebie uwagę. Wstydu – z tego samego powodu. Oburzenia – bo najważniejszy książę jej serca nawet nie zorientował się, że jest kobietą. No dobra, dziewczynką. Mama ubrana była po chłopięcemu i obcięta na krótko.
Dziadek zachichotał złośliwie, a tato uśmiechnął się zadowolony.
– To moja córka, ale w sumie trafiłeś. Strasznie chciałem mieć chłopaka, pomagałby mi w tym i owym, ale Pan Bóg nie chciał dać mi syna. Mam tylko trzy córki. Ta jest środkowa. W końcu tak wyszło, że ona jest tym synem. Wszędzie ze mną chodzi, na pole, do lasu, wszędzie.
Skrępowany leśnik popatrzył na mamę przenikliwie:
– Wybacz mi, proszę, kochaniutka.
Tym definitywnie ujął mamę. Nigdy wcześniej nikt nie zwrócił się do niej słowami tak ładnie dobranymi i tak niezwykle wypowiedzianymi.
– No, to jeżeli ten twój chłopak jest taki dzielny – zaśmiał się znów dziadek – to może odstąpisz mi go do pilnowania arbuzów. No co, przyjdziesz do mnie?
Mama nie wiedziała, co odpowiedzieć i spojrzała na ojca.
– No, dawaj, ty też będziesz potrzebował arbuzów do kiszenia – dziadek próbował przekonać tatę – a dziewczynie zapłacę. Zawiozę ją na odpust…
Odwrócił się do mamy, wciąż śmiejąc się donośnie.
– Byłaś kiedyś na odpuście?
Mama pokręciła głową.
– Jest właśnie w porze dojrzewania arbuzów.
Mama była tylko raz w życiu na wycieczce – we wsi dziadka, około dziesięciu kilometrów od domu.
– Świetnie! – wtrącił się leśnik, głaszcząc mamę po głowie. – To jest fantastyczny odpust! Najpiękniejszy, jaki widziałem. Byłem w zeszłym roku i myślę, że teraz też pojadę!
Od chwili, kiedy leśnik potraktował mamę jak kogoś dorosłego i powiedział na poważnie tych kilka zdań, w jej dziecięcym życiu nagle pojawił się cel: dotrzeć na odpust, chociaż nawet nie do końca wiedziała, co to słowo znaczy.
– No dobra, jak będzie grzeczna – odezwał się ojciec – i pomoże mi skończyć robotę przy domu, to ją puszczę… Czemu miałbym nie puścić? [...]

Skrzypnięcie kół, wesoły głos dziadka – znak, że golnął sobie kieliszek, zanim się ubrał – i mamie z radości serce chciało wyskoczyć z piersi.
Wóz wypełniony rodziną i przyjaciółmi wypłynął z mroku tuż przy polu z arbuzami.
– No, jak tam, chłoptasiu – dziadek wziął ją w obroty – kradną arbuzy?
– Nie.
Nie chciała, żeby stroił sobie z niej żarty, ale nie wiedziała, jak mu to powiedzieć.
– Widzę, że jesteś pracowita, bez dwóch zdań. Ej, mała, nie gniewaj się, ale nie mam dla ciebie miejsca na wozie. Ale przywiozę ci coś ładnego z odpustu.
Gdyby zaczęła beczeć, dziadek na pewno by się zdenerwował i ją pogonił. Nie uroniła więc nawet jednej łezki, stała sztywno, z wzrokiem wbitym w ziemię. Dziadkowi chyba zrobiło się jej żal. Wyjął z kieszeni trzy monety, przechylił się przez kozła, złapał chłodną dłoń mamy i wcisnął w nią pieniążki.
– No dobra, jak już tak strasznie chcesz, możesz przyjść piechotą. Jesteś młoda, wypoczęta, odpust nie jest przecież tak znów strasznie daleko. Zobaczysz trochę świata. Pójdziesz główną drogą, przejdziesz przez dwie wioski i nie ma siły, żebyś nie trafiła. Teraz nie mogę cię wziąć na wóz, bo mam samych staruszków. Kogo miałbym wyrzucić? Ale wieczorem, kiedy będziemy wracać, zabiorę cię, bo ciotki zostają w mieście u krewnych i zwolni się miejsce. Pojedziesz wozem. No to co, widzimy się na odpuście?!
I smagnął konie biczem.
Mama stała nieruchomo ze spuszczoną głową, aż przestała słyszeć skrzypienie oddalających się kół. Popatrzyła na prezent, potem podniosła wzrok i ruszyła śladami wozu. [...]

Przejaśniło się na dobre.
Idąc samotnie po zakurzonej, otoczonej polami kukurydzy drodze, mama na początku bała się, potem jednak polubiła monotonny krajobraz i czuła jedynie radość. Zbliżała się do czegoś nieznanego.
Stawiała dzielnie duże kroki z wiarą, że sama też może sobie poradzić.
W oddali widać już było pierwszą wieś, przez którą, według instrukcji dziadka, miała przejść. Tam postanowiła zapytać jakiegoś człowieka, jak dojść do następnej wioski, a potem dalej, aż do celu. Za zakrętem usłyszała z tyłu tętent kopyt galopującego konia. Szła środkiem drogi, odwróciła się więc i ze strachu stanęła jak wryta: koń gwałtownie zatrzymał się na tylnych nogach, jeszcze chwila i mógł zwalić się na nią. Woźnica mocno pociągnął za lejce, koń cofnął się, a z dwukółki dobiegł zdenerwowany głos:
– Dzieciaku, patrz, jak idziesz! Chcesz, żebym cię zabił?!
Długie sekundy mama nie reagowała, zesztywniała i czekała, myśląc, że zaraz coś spadnie jej na głowę. Potem jednak uspokoiła się i popatrzyła uważniej na człowieka prowadzącego pojazd. Nagle rozpromieniła się ze szczęścia. To był leśnik.
– Co tak się na mnie gapisz? Uderzyłem cię?
Woźnica wyskoczył i zbliżył się do mamy, która dalej stała w tym samym miejscu.
– Oooo, my się chyba skądś znamy, kochaniutka! Jesteś przecież wnuczką Iona, prawda?
Mama skinęła głową.
– I czego tu sama szukasz?
– Idę na odpust.
Leśnik zaśmiał się.
– A gdzie twój dziadek?
Mama zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. W końcu się odważyła.
– Pojechał pierwszy.
– No jak to? I zostawił cię samą? Biedactwo moje!
– Zaspałam, więc powiedział, że jak chcę, mogę przyjść sama. No i idę, bo przecież jestem już duża, nie boję się.
Leśnik znów się zaśmiał.
– Wsiadaj, podwiozę cię, bo zanim doczłapiesz na piechotę, będzie ciemno.

Mama oglądała świat ponad łanami kukurydzy z wysokości dwukółki, ale czuła się tak, jakby oglądała go z wysokości nieba. Koń biegł szybko, ale jeszcze szybciej biło mamine serce.
– Ej, a właściwie to dlaczego tak bardzo chcesz być na odpuście, że byłaś gotowa iść tam nawet pieszo?
Mama skuliła się w sobie.
– Przepraszam, głupie pytanie! Przecież jesteś dzieckiem, jasne, że chcesz iść na odpust.
– Nie jestem dzieckiem! – obruszyła się mama.
– I co tam będziesz oglądać, hm?
Mama ponownie się skuliła. Trucht zwierzęcia przez chwilę wypełnił ścielącą się między nimi ciszę.
– Dobrze, że chcesz zobaczyć odpust. Mówię ci, będzie fantastycznie. Słyszałem, że w tym roku przywiozą wieloryba Goliata.
Mama miała gdzieś wieloryba Goliata.
– Wiesz, co to jest wieloryb, prawda?
– Widziałam u siostry w książce. To taka ogromna, ogromna ryba.
– Błąd. Wieloryb nie jest rybą.
– No to czym jest? – zaciekawiła się.
– Ssakiem.
To już było za wiele, nawet dla mamy.
– Przepraszam, przecież jesteś dzieckiem, nie znasz takich słów. Jak by ci to wytłumaczyć?
– Nie jestem dzieckiem! Powiedz mi!
– Dobra, powiem, bo uczyli nas tego w liceum leśnym: wszystkie zwierzęta na tym świecie są dwóch rodzajów: jedne rozmnażają się przez jajka, na przykład kura, a inne rodzą żywe dzieci, które potem karmią mlekiem, na przykład krowa. No i właśnie te z żywymi dziećmi nazywają się ssaki.
Mama zastanowiła się.
– A tamte?
– Jakie tamte?
– Tamte, co znoszą jajka, to jak się nazywają?
– Po prostu ptaki.
– Aha. A gąsienica to czym jest?
– A co ma z tym wspólnego gąsienica? Dlaczego pytasz?
– Powiedziałeś, że zwierzęta są ssakami i ptakami. To czym jest gąsienica?
– A idź do diabła z tą gąsienicą – zdenerwował się leśnik. – Gąsienica to gąsienica i tyle, a zwierzęta są różne. Jeszcze mamy owady, gady i inne takie. Nie chciałem ci mieszać całkiem w głowie. Ważne, że wieloryb to nie ryba, tylko ssak. Czego nie rozumiesz?
– Przecież rozumiem. A ryby to czym są?
– Rybami, a czym mają być? Żyją w wodzie i rozmnażają się przez ikrę. W odróżnieniu od wieloryba, który też żyje w wodzie, ale rozmnaża się przez urodzenie żywych dzieci…
– …które karmi mlekiem.
– No właśnie, dokładnie tak. Zrozumiałaś. Widzę, że masz jednak głowę na karku. Brawo. Cieszę się, że wiesz, o co chodzi. Jeszcze ci powiem, że tak samo możemy podzielić ludzi na dwa rodzaje: wielka grupa głupich, co myślą, że wieloryb jest rybą i nieliczni, jak my dwoje, którzy wiedzą, że wieloryb to ssak.
– A jak przywiozą tego wieloryba na odpust, to jak go wyciągną z wody?
– Po prostu – będzie wypchany.
Mama zasmuciła się trochę na myśl o tym, że zobaczy nieżywego, wypełnionego słomą wieloryba. Smutek nijak nie zdołał jednak przesłonić wielkiej radości z tego, że jest przecież częścią „nielicznych”. A jeszcze bardziej cieszyła się, że jej towarzysz powiedział: „my dwoje”.

Leśnik stuknął mamę po męsku w plecy:
– Jeszcze się tu zobaczymy.
W sumie z trudem można było nazwać to miejsce wejściem, po prostu morze ludzi stłoczonych na przedmiejskim placu. Czyli wejście było tak naprawdę z każdej strony.
Niewiele myśląc, mama zrobiła parę kroków i natychmiast pochłonęły ją cuda na straganie pewnego Cygana. Były tam różności dla dzieci: pierniki, wata cukrowa, lizaki, papierowe kapelusze, plastikowe pistolety i lalki. Mama wyjęła jeden pieniążek i patrzyła niezdecydowana. Cygan natychmiast wyrwał jej monetę i wcisnął w zamian plastikowy zegarek:
– Bierz! Ładny jest! Nie miałaś takiego, odkąd matka cię wysrała!
Mama spojrzała zmieszana i pobiegła kilkadziesiąt metrów dalej.
Usiadła przy rowie i założyła zegarek.
Miał zielony pasek i papierową tarczę z narysowanymi wskazówkami. Była trzecia dziesięć. Potrząsnęła nim parę razy w nadziei, że zacznie chodzić. Potem zapytała jakiegoś staruszka, która może być godzina. Ten popatrzył na słońce i odpowiedział:
– Będzie może dwunasta.
Wtedy mama zrozumiała, że jej zegarek to tylko zabawka i jego wskazówki nigdy nie ruszą z miejsca. Nie żałowała za bardzo, że go kupiła, bo całkiem ładnie wyglądał na ręce, ale obiecała sobie, że lepiej się zastanowi, zanim wyda resztę pieniędzy.
Wmieszała się w tłum z myślą, że musi dotrzeć do wieloryba Goliata.

Odpust trwał w najlepsze. W tłumie przechadzali się rozmaici klauni i przebierańcy, ale mamie nie udało się zobaczyć niczego konkretnego. Ludzie gadali, śmiali się hałaśliwie, popychali, deptali sobie po nogach, jakby koniecznie musieli gdzieś dojść, tylko nie wiedzieli, gdzie dokładnie. [...]
Oślepiona blaskiem świecidełek, mama poczuła, że mdleje. Rozpychając się rękami, znalazła miejsce obok jakiegoś wozu. Tam też kłębił się tłum, ale przynajmniej można było złapać oddech. Wciągnęła głęboko powietrze i ożywiła się. Na wozie stało dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna. Ona wspięła się na deski, a on trzymał ją za rękę i pomagał zachować równowagę. Razem patrzyli bardzo uważnie w pewien punkt gdzieś za mamą.
– Ojej, ojej, ojej! – krzyknęła kobieta i złapała się za serce – umarł!
– Ty głupia! Oni tak łatwo nie umierają! – zapewnił ją mężczyzna.
– Umarł, mówię ci. Nie widać go.
– Poczekaj chwilę.
Kobieta znów podniosła dłoń do oczu.
– Taaak! – wrzasnęła radośnie – Miałeś rację!
– No przecież wiem! – żachnął się dumnie jej towarzysz.
Z wzrokiem błąkającym się gdzieś nad głowami tłumu, kobieta wykrzykiwała raz za razem:
– Ojej, ojej, ojej! Ale trzeba mieć odwagę!
– No i co w tym wielkiego? – dziwił się mężczyzna, wlepiając w nią wzrok – Prawda, że ładnie stąd widać?
Mama nie słyszała go, nie odpowiedziała.
– Jak bym ciebie kochana słuchał, to bym wydał pieniądze bez sensu – mężczyzna łajał kobietę, ale w jego głosie słychać było czułość.
Mama też chciała coś zobaczyć, stanęła na palcach, ale nie miała najmniejszych szans. Zwróciła jednak na siebie uwagę mężczyzny, który podniósł ją i wsadził do wozu.
– Patrz, ile chcesz, patrzenie jest za darmo.
Mama wspięła się na deski obok kobiety. Ta spojrzała na nią prędko i uśmiechnęła się:
– Trzymaj się mnie, żebyś nie upadła.
Całkiem blisko wozu stała ściana z płótna. Od czasu do czasu pojawiał się nad nią jakiś człowiek z nagim torsem, który przez moment płynął w powietrzu, obracał się, a potem znikał, by znów wrócić przy pełnych podziwu okrzykach kobiety z wozu.
– Po co wydawać pieniądze na linoskoczka, jak można go za darmochę oglądać tutaj? – mężczyzna wyraził swoje zdanie.
Widok akrobaty był tak niezwykły, że mama też zaczęła swoje ochy i achy.
– Ma pod spodem jakąś siatkę, mówię wam. Tak, jak jest siatka, to żadna sztuka skakać, ja też bym mógł… – chwalił się mężczyzna.

Po zakończonym spektaklu mama znów wmieszała się w tłum. Chciała spróbować szczęścia na kole fortuny, ale po wcześniejszym doświadczeniu z zegarkiem zastanawiała się, czy warto wydać tutaj pieniądze.
No bo w końcu to chyba nic wielkiego: trzeba wziąć strzelbę i trafić w narysowane na tarczy cyferki. Ktoś kręci kołem, ty naciskasz na spust, ile chcesz, strzała leci i wbija się w cyferkę. Każda cyferka oznaczała ładnie opakowaną nagrodę.
Mama obserwowała uważnie cztery osoby próbujące szczęścia. Zobaczyła, że w celofanie kryją się: jabłko, marchewka, śliwka i orzech. To jasne jak słońce, że się nie opłaca.
Została jednak dłużej, by przekonać się, czy ktokolwiek wygra któryś z nieopakowanych prezentów: porcelanową wazę i mówiącą lalkę. Nikt nie wygrał.
I może dalej czekałaby na cud, gdyby gdzieś z boku nie usłyszała pełnych strachu okrzyków kobiet:
– Niedźwiedź, niedźwiedź!
Szybko pobiegła tam, skąd dobiegały głosy.
Tłum zebrał się, tworząc półkole. Przed jednym z namiotów stał człowiek ciągnący za sobą niedźwiedzia z kółkiem w nosie, do którego przytroczony był łańcuch.
– Ludzieee, ludzieee! – wrzeszczał z całych sił właściciel misia – chodźcie zobaczyć niedźwiedzicę Liliii!
Gapie woleli zachować jednak dystans.
– Liliii! Chodźcie zobaczyć Liliii, najmądrzejszą niedźwiedzicę na świecie!… Sensacyjny numer, takiego nawet w Paryżu nie widzieli!
Z namiotu po drugiej stronie drogi wyszedł inny człowiek, który rzucił nerwowo do pierwszego:
– Ej, daj już sobie spokój, dość mam twoich wrzasków.
– A co, ty może nie wrzeszczysz?!
– Wrzeszczę, ale widziałeś, żebym wystawiał wieloryba na dwór?
– Nie.
– No to dlaczego wyciągasz niedźwiedzia?
– Żeby ludzie przyszli do mnie.
– A może ja też chcę, żeby przyszli do mnie? A ty wyłazisz ze swoim niedźwiedziem i wszystkich straszysz.
Właściciel czworonoga zamyślił się. Niedźwiedzica Lili wykorzystała okazję i położyła się, podpierając pysk łapami na środku zakurzonej drogi.
– Idź sobie na spacer z tym bydlakiem! – odwarknął konkurent.
Tłum wybuchnął śmiechem.
– Nie myślisz wcale, chłopie? Jak wyciągniesz misia, to po co ludzie mają jeszcze wchodzić do namiotu?
– Moja Lili to najmądrzejsza niedźwiedzica na świecie. Jest tresowana, zna sensacyjne numery…
– Ta kreatura?! Nie widzisz, że ledwo dycha? Czym ją karmisz? Zimną wodą z potoku?
– Nie twój interes. I nie mów, że jest kreaturą, bo…
– Bo co?
– Bo też coś powiem o twoim wielorybie.
– No, gadaj! Co powiesz ciekawego, hę?
Właściciel wieloryba odwrócił się do tłumu:
– Że widziałeś w moim namiocie coś niezwykłego, największą rybę na świecie, wieloryba Goliata?!
– Co ci będę gadał…
Konkurent wkurzył się już na dobre.
– Ej, jak będziesz gadał głupoty o moim wielorybie, to myślisz, że ktoś jeszcze przyjdzie do twojego misiaczka?
Znów odwrócił się do gapiów.
– No, dawaj, powiedz im, ile dadzą u ciebie za wstęp?
– Pięć lei.
– Pięć lei? Za takiego zdechlaka? U mnie za trzy leje ludzie mogą przynajmniej zobaczyć wieloryba Goliata… To znaczy teraz nie mogą, bo ich wystraszyłeś tym niedźwiedziem.
– Jak mówisz, że jest zdechlakiem, to jak ich mogłem wystraszyć?
– Wystraszyli się, że zarażą się od niego trądem!
Tłum zachichotał.
Właściciel interesu z misiem zorientował się, że za chwilę przegra bitwę o publiczność, zaczął więc innym tonem:
– Dobrzy ludzie, nie bójcie się! Niedźwiedzica Lili nie gryzie… Proszę, możecie podejść i dotknąć!
Mama zobaczyła, że nie ma żadnego ochotnika, wyszła więc z tłumu i skierowała się wprost na niedźwiedzicę. Pogłaskała ją po głowie. Faktycznie była trochę zdechła – przyznaje dzisiaj mama. Zwierzę ledwie mrugnęło.
Tłum zafalował z podziwu.
– Widzicie?! – zdenerwowany opiekun pociągnął niemrawą Lili za łańcuch i poszedł do namiotu.
Zapadła cisza.
– Wiesz co? Sram na twojego wieloryba! – odkrzyknął jeszcze, znikając. – Moja niedźwiedzica przynajmniej jest żywa!
Pustka na środku drogi prędko wypełniła się ludźmi. Po chwili mama znów usłyszała:
– Wie-lo-ryb Goliat! Przyjdźcie zobaczyć największą rybę świataaa! Wie-lo-ryb Goliaaaat!
Mamie zrobiło się szkoda niedźwiedzicy Lili i jej pana, ale przecież przyszła na odpust zupełnie po coś innego. Niedźwiedzia już zobaczyła, a u wieloryba było taniej.
Zapłaciła więc i weszła.
W środku nie było żywej duszy. Ciemne pomieszczenie, oświetlone jedynie dużymi świecami jak na ślubie w cerkwi. W końcu dostrzegła coś, co niezbyt zachęcało do zwiedzania: na długim stole leżał olbrzymi szkielet, jak gdyby jakiś wielkolud z bajki właśnie skończył posiłek. Naokoło stołu, na mniejszych stolikach stały słoiki różnych rozmiarów.
Widząc, że mama dalej tkwi przy wejściu, gospodarz zachęcał:
– Wejdź i zobacz jego serce! Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałaś!
Mama zauważyła, że w słoikach pływały jak kiszonki różne zwierzęce organy. W największym wciśnięta była kupa mięsa, która faktycznie przypominała nieco serce. Przez kilka sekund mama gapiła się na słoik i dokładnie zapamiętała, że widać było pozbawione krwi żyłki. Potem pobiegła do wyjścia, gdzie prawie zderzyła się z leśnikiem, który wręczał pieniądze właścicielowi wieloryba. Mężczyzna śmierdział piwem i, bardzo zadowolony, obejmował za szyję jakąś młodą kobietę.
– A, kochaniutka, u wieloryba się schowałaś! Twój dziadek też gdzieś tu jest. Powiedziałem mu, że przyjechałaś ze mną i już od godziny cię szuka.
Mama pobiegła prędko do ludzi, nie oglądając się za siebie.

Zmierzchało, było coraz mniej zwiedzających, jedynie przy karuzeli gromadził się wciąż tłum.
Mama skończyła jeść i gapiła się bez sensu gdzieś, jak się wydawało, w tamtym kierunku. Babcia rozmawiała z ciotkami.
– Najadłaś się? Chcesz coś jeszcze? – zapytała mamę jedna z ciotek.
– Nie chcę.
– Zaraz przyjdzie kolega dziadka i jedziemy. Możesz położyć się na sianie, pewnie jesteś zmęczona.
– Nie jestem.
Kobieta wyjęła pieniądze i podała je mamie z uśmiechem.
– Pokręć się jedną kolejkę.
Mama wzięła pieniądze bez słowa, przecisnęła się między ostatnimi gośćmi odpustu, ustawiła w kolejce, zapłaciła i usiadła na krzesełku. Ktoś podszedł i zapiął łańcuch.
– Masz się dobrze trzymać, jasne?
– Yhmm.
Karuzela zaczęła się obracać z dużą prędkością. Mama najpierw poczuła lekki zawrót głowy. A potem nie czuła już nic.


Przekład: Radosława Janowska-Lascar


Dziękujemy Miejskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu za udostępnienie tłumaczenia, które powstało w ramach festiwalu Miesiąc Spotkań Autorskich.