
Ana Maria Sandu
CIENKIE ŚCIANY [fragment]
[...] Chwyciła
szarą flanelę i ruszyła w stronę wyjścia. Wyszedł za nią. Niebieska błyszcząca
siatka, z białymi uchwytami, ze skręconego sznurka, którą mierzyła wzrokiem,
odkąd się spotkali, została obok krzesła, z którego właśnie wstał. Nad jedną z
krawędzi zwisał cienki róg papieru.
Przeszli kilka
kroków pustą ulicą oświetloną w żółtawych barwach. Objął ją ramieniem i
przyciągnął do siebie. Ten półuścisk przypomniał jej, że jeszcze mogli zacząć
od nowa, tak jak to bywało wcześniej. W tym samym szarpanym tempie i
najprawdopodobniej wedle tego samego scenariusza, w którym on ulotni się następnego
dnia, „aby przypadkiem się nie zakochać”. Gdy zaserwował jej ten tekst przeszło
rok temu, chciało jej się śmiać. Ale po tym jak wyszedł, a ona weszła do
łazienki, poczuła, jak zaczynają płonąć jej policzki. Zaczęła nerwowo wycierać mopem kałużę, którą
zostawił po sobie, wychodząc spod prysznica.
Teraz byli znowu
razem i szli w milczeniu. Oddalili się około dwudziestu metrów od bramy karczmy,
gdy zatrzymał się poruszony na środku drogi:
– Mara,
zaczekaj chwilę! Zaraz wracam! – usłyszała
jak mówi to, skręcając w lewo i rzucając się w stronę wejścia. – Nie idź sama,
poczekaj na mnie! – krzyknął za jej plecami.
Mogłaby pójść trochę
dalej i wyjść na bulwar. Wskoczyć do pierwszej mijającej ją taksówki. Ale jej
serce waliło jak szalone, a chłód kwietniowego wieczoru nastroszył jej włosy na
karku. Jej balerinki przykleiły się do asfaltu i żaden ruch nie wydawał jej się
pewny.
Pozostała tam,
półprofilem, przykuta, by na niego poczekać. Nie trwało to długo, a gdy wrócił dotknął
jej prawej nogi tekturowym rogiem wystającym z siatki.
Złapał ją w pół i nagle
miała wrażenie, że się obudziła. To niekoniecznie był zły znak. Spróbował ją
pocałować, ale zrobiła unik i jego usta trafiły obok ucha.
– Co ci
jest? No, powiedz mi, mów.
Nie miała już
siły, by wyartykułować te sam nieszczęsne słowa, które jeszcze raz dolałyby
oliwy do ognia. On podniósłby głos, ona też i zaczęłoby się.
– Denerwuje cię ten prezent, prawda?
– Doprowadza mnie do szału! Gdybym poprosiła
cię, byś zostawił go teraz obok tego kosza na śmieci, zrobiłbyś to?
– Zwariowałaś? Jak mam go wyrzucić?
– Tak, zwariowałam
i nie chciałabym go już widzieć, czy możesz zrobić chociaż tyle dla mnie dziś
wieczór? – upierała się.
– Nie, nie mogę! Tak
że, chodźmy napić się jeszcze piwa.
– Zgłodniałam,
wiesz! – odparła naburmuszona.
Umiał rozpoznać
kapitulację.
– OK, zjemy szoarmę
na Placu Amzei – przyszedł z wybawiającym rozwiązaniem.
To powinno było ją
udobruchać. Ale nie mogła oderwać wzroku od tego błyszczącego prostokąta, który
przemieszał się równie szybko co oni, kołysząc się czasami to w lewo, to w
prawo.
Przed budką La
Băiatu’ trzech mężczyzn i kobieta czekali na swoje porcje, mierząc wzrokiem
stalowe pojemniki, z których wyławiano sałatki, wsadzane następnie do złożonego
placka.
– Jedną małą i jedną dużą, wielką szoarmę – poprosił,
kiedy nadeszła ich kolej.
– Na miejscu czy na wynos? – zapytał gość,
który nabijał ich zamówienie na kasę.
– Na wynos, poproszę!
– wtrąciła się z tyłu.
Wzięła
przezroczystą siatkę z dwoma białymi papierowymi stożkami, na których
sprzedawca umieścił kilka porozrzucanych serwetek.
Teraz każde miało zajętą
rękę i trzymali się swoich pakunków. Do jej domu nie było daleko. Unosiła się
za nimi delikatna smuga czosnku zmieszanego z sosem sezamowym. Zapach szoarmy przyprawiał
ich o burczenie w brzuchach i pchał do przodu. Zbliżająca się kolacja, o
pierwszej w nocy, wyznaczyła im nagle życiowy cel.
Skręciwszy w prawo
od Eremii Grigorescu, znalazła klucz, po czym przesunęła kartę, jak plastikowy żeton od gokartów, przez domofon,
pchnęła drzwi i dwie żarówki w korytarzu zapaliły się. Garsoniera, którą Mara
wynajmowała od trzech lat, mieściła się na parterze. Weszli do środka, ona zatrzymała
się w kuchni, a on poszedł prosto do pokoju i jak zwykle rozparł się w fotelu
przy oknie. Rozległ się odgłos stukających naczyń, po czym pojawiła się też ona
i zapaliła wysoką lampę z abażurem z karbowanego papieru. Położyła paczki z szoarmą
i dwa talerze na łóżku i ruszyła w jego stronę. Ulokowała się w jego ramionach,
ich twarze zbliżyły się do siebie, i po tym jak się pocałowali, szepnął jej do
ucha:
– Panie i panowie, zapraszamy do stołu!
Przypomniała
sobie, że są głodni, i poszła odpakować pakunki. Zaczęli łapczywie jeść. Kawałki
mięsa, nitki kapusty i plasterek kiszonego ogórka, cienki jak papierek tytoniu,
spadały im na kolana, ale nie trudzili się by je zbierać.
– Mam jeszcze dwie
puszki Silvy w lodówce. Chcesz? – zapytała, przeżuwając.
Podniósł rękę, a
ona wróciła z dwoma pełnymi szklankami. Podała mu jedną, a swoją odstawiła na
podłogę upiwszy wcześniej łyk.
– Proszę Cię, przestań już kołysać stopą!
Możesz? – zapytał, śmiejąc się, z pełnymi ustami.
– Mogę, ale nie chcę – odpowiedziała, zmieniając
jednak pozycję.
– Czyżby lewa była
bardziej cierpliwa i zen niż prawa? – kontynuował ironicznie.
Odłożyła połowę
szoarmy na talerz i podeszła do laptopa pozostawionego na podłodze, w kącie,
podpiętego do gniazdka kablem do ładowania.
Pochyliła się,
otworzyła nowe okno YouTube i wpisała „Delia”: „Nie akceptuję geometrii w
miłości/Trójkąty to spacer po cienkiej linii/I nie boję się spaść, boję się, że
spadniesz ty” dało się słyszeć na maksimum.
Cały parter trząsł
się, przyłożył ręce do uszu i wiedział, że będzie musiał przyjąć tę karę, jeśli
nie z uśmiechem na twarzy, to przynajmniej z pełnym żołądkiem.
– Co tu właściwie
robisz, po tak długim czasie? – krzyknęła, a on skinął na nią, żeby przyciszyła.
– Nie miałem gdzie
dalej pić. Jak wiesz, godzina jest już zaawansowana.
– Wkurzasz mnie!
Za kilka godzin ty i twój nieznośny prezent zadomowicie się wygodnie gdzieś
indziej, powiedziała jednym tchem, nie patrząc na niego.
Pozostała w
siadzie na dywanie, z nogami pod sobą, a jej dżinsowa sukienka podwinęła się jej
pod pupę. Opierała się na jednej ręce, a drugą szczypała rajstopy.
W świetle dnia ta
niepozorna scena rozmyje się. Najpierw znikną jej krawędzie, potem ich uśmiechy
zamienią się w śmiech, słowa w gorzkie pigułki czekanie w niepokój, dystans w
strach i tak dalej. Po tym jak odprowadzi go do drzwi i pocałują się na
pożegnanie, będzie siedzieć ze wzrokiem wbitym w sufit. Rano przesunie palcem po
powiększonych obwódkach pod oczami i będą jej się zdawały, jak poprzednio, oznakami
miłości. Będzie próbowała je przykryć cienką warstwą podkładu, ale pozostaną
tam przez chwilę, aż ona się uspokoi, a on będzie oddalał się coraz bardziej. Dzień,
dwa, dziewięć dni.
– Wiedz, że to ostatni raz, kiedy cię jeszcze przyjmuję.
Musimy gdzieś się zatrzymać, prawda? – usłyszała własny drżący głos, ze łzami,
które zebrały się między języczkiem a krtanią.
– Co robisz,
wyrzucasz mnie za drzwi? Co się z tobą dzieje? – zapytał, klękając jednocześnie
i zaczynając rozpinać koszulę. Głaskał ją po głowie i mówił do niej tak
łagodnie, że zmiękła i pomyślała, że może tym razem był szczery, a ona się
myliła.
– Powinniśmy się
częściej widywać – kontynuował.
A jego ręka
poruszała się w górę i w dół guzików sukienki.
– Więc dlaczego
tego nie robimy?
Dosięgnął haftek stanika.
Gdyby się już nie spotkali, nie uprawialiby już seksu i nigdy już nie leżeliby
nago objęci, a ona mogłaby wybrać, co chce zachować z ich historii,
poprosiłaby go o skrawek skóry na jego ramieniu. On niczego by nie zrozumiał, przestraszyłby
się, albo śmiałby się z niej, ale ona by nalegała i być może w końcu przekonałaby
go, że to jego najlepsza część i że przywłaszczyła ją sobie od ich pierwszej
nocy, kiedy wtuliła się przestraszona i drzemała przez kilka minut w miękkim
zagłębieniu prawego obojczyka.
Klęczeli oboje, on
rozebrany do pasa, ona z policzkiem przyciśniętym do jego klatki. Chciałaby go zapytać,
bo on wiedział wszystko, skąd, u diabła, bierze się ta zażyłość między ludźmi.
Dlaczego z jednymi ją masz, a z innymi możesz żyć latami, nie czując się przy
nich swobodnie. Potrafisz rozpoznać zapachy i odtworzyć najmniejsze gesty,
zbudować z nich puzzle skomplikowane jak wszystkie relacje, narysować każdy
paznokieć u rąk i stóp i każdy ślad na powierzchni skóry, ale na koniec oddalić
się tak, jakbyś znalazł się tam przypadkiem. Nie było już czasu. Przedmioty
ustawione w rzędzie na półkach poruszały się muśnięte strumieniem zimnego
powietrza, a uchylone okna domknęły się z trzaskiem.
Niebieska siatka
przewróciła się. Pewnie tylko ona przestraszyła się tego stłumionego hałasu,
zdecydowanego, jak uderzenie dłoni.
Jak zwykle
niewiele sobie powiedzieli. Tylko krótkie, pospieszne zdania. Obejmowali się,
ale nie patrzyli na siebie. Zapalił papierosa i palili oboje. Powoli, przytrzymując
dużo dymu w płucach. Liczyła w myślach te minuty ciszy jak zagubione owce.
– Wstań, proszę,
chcę iść do łazienki – powiedział do jej, ale nie czekając aż się podniesie przeskoczył
nad nią.
– Słuchaj, czy ty
aby nie przytyłeś?
Potaknął głową.
– Tak, dobijaj
mnie jeszcze ty! Ale obiecuję, że schudnę do następnego razu – powiedział.
Kiedy wrócił,
włożyła koszulę i siedziała po turecku ze szklanką piwa w ręku. Najpierw
podniósł spodnie, potem koszulkę i sprawdził telefon.
– Wiesz może,
gdzie zostawiłem okulary?
Zrobiło się późno i światło poranka, które nie
miało z nimi nic wspólnego, przedzierało się przez zasłony.
– Masz dziś dużo
pracy? – zapytała go jeszcze, patrząc, jak zakłada buty.
– Mnóstwo spotkań.
Pierwsze o 8 i będę nieprzytomny.
Też spojrzała na zegarek:
4.45.
– Może zdołasz
przespać się chociaż godzinę.
Wzruszył ramionami
i poszedł w stronę drzwi. Zdjął kurtkę z wieszaka, odwrócił się do niej i objął
ją. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale uciekła przed jego spojrzeniem i
zrezygnował. Pomachał dłonią, przyłożył palec do ust i wyszedł. Ciemność klatki
schodowej pochłonęła go, zanim zdążyła nacisnąć przełącznik.
Została po nim niebieska
siatka. Najpierw obeszła ją dookoła. Pomyślała, że byłoby tak dobrze mieć dwa
pokoje i móc zabarykadować w jednym z nich, bez konieczności spania w tym samym
pokoju, co porzucony pospiesznie pakunek, który zdawał się powiększać. Tak,
mogła tylko spróbować go zignorować. Ale jak?
Na lotnisku
policja detonuje paczki pozostawione bez opieki. Widziała kiedyś scenę w Paryżu,
na Charles de Gaulle. Odgrodzili miejsce żółtą taśmą, odsunęli pasażerów i bum,
walizka została wysadzona w powietrze. Właśnie to zrobiłaby i ona z ogromną
przyjemnością.
Weszła do łazienki
i wyszła owinięta wielkim białym ręcznikiem. Wyjęła piżamę z górnej szuflady
komody i ubrała się. Kiedy naciągnęła ostatnią nogawkę wiśniowych bawełnianych
spodni, znowu zobaczyła jego bezładne krawędzie. Rożek kolorowego plastiku
został odsłonięty i leżał przewrócony na parkiecie. Poszła prosto do
przedpokoju, założyła buty i wróciła zdecydowania do pokoju. Podeszła do
pakunku. Przeskanowała go wzrokiem. Profesjonalnie, bez sentymentalizmu. Czuła
się ogromnie zmęczona. Schwyciła cienkie uchwyty dwoma palcami. Paczka nie była
ciężka. Po kilku krokach dotarła do klatki schodowej. Nacisnęła przełącznik,
wzięła głęboki oddech i starała się zachowywać tak, jakby miała sytuację pod
kontrolą. W końcu pozbycie się czegoś bezużytecznego o 5:30 rano może być
najbardziej naturalną rzeczą w świecie.
Pan Raţ, sąsiad
spod dwójki, zszedł po schodach, z dwoma torbami z rafii, w których tylko on
wiedział, co niesie, a zwłaszcza gdzie. Gdyby był przemytnikiem, z pewnością
nikt nie wtykałby nosa w jego interesy. Więc mógł spokojnie zajmować się swoimi
sprawami.
Nie spojrzał na nią, przywarł do ściany, gdy
mijali się nawzajem i powiedział: „ Dzień dobry, panienko!”, jego głos był
słyszalny tak, jakby dochodził z bezdennej beczki.
Chciałaby być
bliżej drzwi i móc się wycofać. Ale było za późno. Poczuła jego badawcze
spojrzenie na plecach, potem wyszli z bloku i ciężkie drzwi zatrzasnęły się
głośno. On skręcił w prawo, a ona udała się do dwóch zsypów na tyłach.
Tamten okrutny i
pogodny poranek zastał ją smutną z obcym prezentem w ramionach. Podniosła
plastikowe wieka pojemników na śmieci i oba były pełne. Nie powiedziałbyś
nawet, że ludzie w bloku mogliby wyprodukować tyle śmieci w ciągu
tygodnia. Serce nie pozwoliło jej zostawić
paczki na podłodze na widoku wszystkich. Wystraszyła się niemal, że ktoś mógł
ją śledzić lub że pakunek wróci sam.
Przyspieszyła kroku i z wewnętrznego
dziedzińca udała się do pobliskiego bloku, pod numer 5. Może było pewniej zostawić
go tam. W ten sposób zacierała za sobą ślady.
Siatka zahaczyła o
jeden z żelaznych filarów płotu i zabawka wylądowała jak kolorowe ciasto u jej
stóp. Dziewczyna w piżamie i karuzela znalazły się twarzą w twarz. Nie wiedziała,
co zrobić, więc zebrała ją szybko z ziemi, sprawdziła, czy nic się nie połamało
i pobiegła z powrotem do domu.
Przekład z języka rumuńskiego: Joanna Kornaś-Warwas