Cristina
Vremeș
BŁĄDZĄCA
PŁEĆ. TRYLOGIA [fragment]
„[...] Usunięcie polipów w wieku lat trzech, pierwszy obóz narciarski w wieku lat jedenastu, śmierć dziadka miesiąc później, pierwsze miejsce cztery lata z rzędu, włosy ścięte na boba – choć wszystkie te wydarzenia dotyczyły mojego życia, to nie pozostawiły po sobie żadnego znaczącego śladu. Były wspomnieniami, które nie wzbudzały we mnie większych uczuć. I nie była to obojętność wynikająca z cynizmu czy niewzruszoności, a raczej ze swego rodzaju nieudolności egzystowania i ekstatycznego stosunku do tu i teraz. Byłam człowiekiem bez pamięci, niczym noworodek. Do piętnastego roku życia pielęgnowałam swój wizerunek cudownego dziecka z nieskalanym życiorysem. To wyobrażenie podtrzymywała mama Liliana, kiedy zaczynała opowiadać w szczegółach o narodzinach Ady, to znaczy o moich narodzinach, to znaczy o narodzinach tego spragnionego mleka dziecka o skórze Kreolki i zdrowych płucach. Mama sporządzała inwentaryzację mojego ciała wyliczając kolejno paluszki, pępek, brewki, mięciutkie stópki, dziąsła, kolana, opuszki palców. Opowieść o narodzinach Ady nie była o mnie, wydawała się raczej opowieścią o karmiącej piersią Madonnie, która zamknięta w pętli czasu przemierza orbitę narodzin ciągle od nowa. Ilekroć przechodziła przez deliryczne szaleństwo porodu tej nowonarodzonej Ady, od której, zdaje się, pochodziłam, tylekroć czułam się zepchnięta w zobojętniałe odmęty historii, gdzie życie zastygło w swoich początkach. Po wydaleniu z macicy czas zatrzymał się dla mnie na piętnaście lat, aż do tamtego niedzielnego popołudnia na peronie stacji Aviatorilor, kiedy Marcu powiedział mi, że nie jestem już jego dziewczyną, ponieważ mam oponkę na brzuchu i do tego jestem głupia.
To zdarzenie sprawiło, że poczułam, jak czas wnika w głąb mojego ciała. W wieku piętnastu lat zrozumiałam, że nie możesz zaprzeczać własnej historii, która drąży w twoim wnętrzu podziemne chodniki, wykopuje ziejące pustką worki i natrafia na liczne guzy, zmuszając cię do posuwania się naprzód po ścieżce czasu pośród ich stęchłego zapachu. W wieku piętnastu lat zrozumiałam, że stajesz się tym, co ci się przydarza i że tak właśnie wygląda przemijanie. A zdarzenie, które przypieczętowało to straszliwe spostrzeżenie, miało miejsce na peronie stacji Aviatorilor.
Od płaczu miałam spuchnięte oczy i twarz. Z tunelu napływały fale zimnego powietrza zapowiadając przyjazd metra; widziałam kątem oka przez smugi światła, jak się pojawiało, wibrowało, znikało, przyjazdy i odjazdy wyznaczane były echem kobiecego głosu sygnalizującego zamykanie drzwi, otwieranie drzwi, miarowy stukot wybijany w rytm słów Marcu. Porzucał mnie i wycierał mi nos papierowymi chusteczkami, z zadowoleniem przyglądając się długim kleistym glutom, które leciały mi z nosa. Żeby mnie ośmieszyć i podkreślić moją brzydotę, a jednocześnie ukazać swoją władzę nade mną, dzięki której mógł przeobrażać moją twarz w wykrzywioną gębę z grubymi jak frędzle smarkami zwisającymi z brody, chwytał pojedyncze elastyczne strużki spod nosa, okręcał je i wyciągał daleko, póki nie straciłam ich z oczu. Pomimo tego nie ruszałam się z miejsca w nadziei, że zmieni swój werdykt – przecież to były tylko żarty, test, chciał się dowiedzieć, czy jestem na tyle oddana, by się dla niego oszpecić – tak więc stałam tam z cieknącym nosem, pochlipując i pojękując żałośnie, aż w końcu on chwycił mnie za ramiona i wepchnął do wagonu metra. Kiedy odwróciłam się w stronę złączonych drzwi, sklejonych od góry do dołu postrzępioną i pomarszczoną na brzegach gumą, ujrzałam jego twarz przedzieloną na dwie części przez okno wagonu. Został na opustoszałym peronie. Patrząc zza szyby, na której ktoś wyskrobał serca i siusiaki, dostrzegłam na jego twarzy ślad niepokoju, który przez całe popołudnie próbował ukryć pod maską perfidii.
Mroźne powietrze przeobrażało wilgoć z podniebienia w ulotne
kłęby pary. Jesień zagościła na dobre. Ciała przechodniów o poranku owinięte były
w kilka warstw bawełny, wełny i ortalionu. Ich krążenie obwodowe zwalniało,
wytrzeszczali oczy przez parujący wokół szron. Do atmosfery unosiły się odgłosy
chrypy o różnym nasileniu, kaszel, kichanie, odchrząkiwania, strzępki błony
śluzowej. Zatłoczone autobusy pędziły, po czym hamowały gwałtownie, pulsacyjnie,
tak że fale tracących równowagę ciał układały się w stonogę na pouginanych
kolanach i z powykręcanymi łokciami. W południe zaczynało się robić cieplej.
Światło penetrowało wklęsłości stolicy i osuszało cementowe powierzchnie,
pozostawiając plamy w kolorze petrol blue, które wsiąkały głęboko w tkankę
chodnika. Światło padało też na czoła przechodniów i koiło stany zapalne nerek.
Warstwy ubrań łuszczyły się, obnażając gołą skórę na szyjach i przedramionach. Całe
miasto wsiadło do windy i ruszyło piętro wyżej, z ciemnej i wilgotnej
przestrzeni poranka w kierunku słonecznego południa. Płaszcze i ortaliony zawiązano
na paskach od torebek, skąd zwisały smętnie, jako ta nieożywiona część ciał,
które od rana zdążyły zmniejszyć się o połowę.
W moim wypchanym po brzegi plecaku znajdowały się podręczniki, niedojedzone kromki chleba ze śladami ugryzień w kształcie półksiężyca, puste butelki po wodzie, długopisy bez nakrywek, które brudziły podszewkę lepkimi bazgrołami, okruszki, zmięte kawałki papieru, kurz, winogronko, łodyżki bazylii, kieszonkowa plastikowa szczotka do włosów w odcieniu wyblakłej bieli i z pionowymi igłami zakończonymi zieloną kulką, spomiędzy których wystawały resztki wyrwanych podczas czesania włosów, rozpruty portfel z legitymacjami bibliotecznymi - z Instytutu Francuskiego, z kinoteki, z centrum jeździeckiego, z kartami stałego klienta z apteki i salonu manikiuru, sagi rodzinne, guma do żucia. Korytarz w liceum był chłodny i długi. Połowa wysokiego sufitu znikała w ciemności, a drugą połowę przecinały świetlne aureole, wpadające po przekątnej z wysoko położonych okien. Białe, szare i czarne trójkąty pokrywały gładką powierzchnię podłogi. W ciszy poranka, korytarz na parterze przypominał wyjęty z użytku grobowiec. Zza zamkniętych klasowych drzwi dobiegał hałas skrzypiących ławek i szelest kartek dziennika, w którym odnotowywano obecności i nieobecności. Wiedziałam, że po lekcjach Marcus opiera się o żeliwny kaloryfer u góry schodów i, stojąc tam ze skrzyżowanymi nogami, czeka. Przemierzałam korytarz wyobrażając sobie, jak swoim badawczym spojrzeniem daje mi sygnał, że wychodzimy.
Zza fałdów czarnej zmechaconej wełny wyłaniało się spadziste oliwkowe czoło, które prowadziło nas w milczeniu przez opuszczone podwórza i fabryki, opustoszałe place budowy. Przez wybite szyby budynków, które odwiedzaliśmy, wpadało zimne powietrze i szczekanie psów, przy wtórze którego obejmował mnie trochę niezdarnie, bo byłam od niego niższa o półtorej głowy. Żeby temu zaradzić, stawiał mnie na jakimś podwyższeniu – wtedy to on mógł patrzeć na mnie z dołu. Kiedy się całowaliśmy, nasze przednie zęby się obijały, a języki blokowały się w przestrzeniach między zębami trzonowymi. Strużki śliny ściekały z kącików ust. Wyglądało to tak, jakbyśmy byli zbudowani z nieprzystawalnych do siebie części, które zderzały się przy każdym dotknięciu. Po dłuższym pocałunku wzrok Marcusa stawał się zmącony i przerażający – przypominał zmartwychwstałego, lunatykującego w zimowym chłodzie trupa. Odczytywałam emocje z mięśni jego twarzy, tak jakbym przeglądała podręcznik do biologii. Była to lektura czysto techniczna, wyzbyta jakiejkolwiek empatii. Zachowywałam dystans, zamknięta w swoim zobojętniałym i transparentnym kokonie, analizując uważnie jego zachowanie.
Poruszałam się jak drewniana lalka ustawiona na zaimprowizowanym cokole. Marcus uczył mnie języka uczuć – zginał moje ramiona i wsuwał ręce do kieszeni, robiąc z nich coś na kształt dwóch podtrzymujących uchwytów. Łapał mnie za nie i mną oddychał. To nie była miłosna metafora, ale dosłownie wrażenie rozpadu komórek, które nie należały już do mnie. Twarz, włosy, cycki były wdychane przez jego łakome nozdrza. Kiedy stałam na cokole, traciłam prawo do posiadania siebie i wpadałam w nicość. Lubiłam trwać w niebycie jego uścisku. Kiedy się oddalał, wydawał się obcy. Ciepło jego objęć w ciemności i ostry wyraz jego twarzy widziany z daleka nie miały ze sobą nic wspólnego.
Na Marcu patrzyło się z trudem. Jego twarz składała się ze ściśle do siebie przylegających i przecinających się pod kątem ostrym ścianek. Budową przypominała minerał. Twarde, olimpijskie oblicze nie rozpadało się na kawałki pod ciężarem spojrzenia. Solidna żuchwa sprawiała wrażenie, jakby stale coś przeżuwała. Krzaczaste brwi upodabniały go do pustelnika. Szukałam w jego oczach krzty bestialstwa, erotyki, czegoś bardziej przystępnego, jowialnego, ludycznego, ale wciąż zderzałam się z jego mistyczną, zatopioną w podświadomości obecnością. Rysy jego twarzy zdradzały jakiś głęboki konflikt i poczucie winy, które jednak na powierzchni zastygały w gładką powłokę. W ciele Marcu nie było ani jednego guzka. Marcu nie wiedział co to lęk, ostre zapalenie, zaczerwienienie skóry, ale znał uczucie niepokoju, które bulgotało dużo głębiej. Jedyną cechą wyglądu, która zakłócała tę opanowaną postawę, była splątana czupryna – elektryzujące się loki nadawały jego twarzy dziecięcych rysów, podkreślanych dodatkowo przez gładkie policzki z pojedynczymi włoskami sztywnymi jak włosy łonowe. Kiedy mnie dręczył, to właśnie widok tego podważającego jego autorytet dziewiczego zarostu podnosił mnie na duchu.
Gardził banalnością licealistów palących na podwórzu i w bramie, afirmujących swoje jestestwo przez hałaśliwe i prostackie zachowanie, na złość nauczycielkom z żylakami i wychowawczyni z gębą rzeźnika. Chciałam być jedną z nich, strzepywać popiół z papierosa z oklapniętymi włosami przysłaniającymi oczy. Leti z X D miała wytatuowanego nad biustem króliczka. Kto nie widział króliczka Leti, był nikim. Obserwowałam przez szpary w kutym ogrodzeniu chmurę dymu wokół Leti i pragnęłam być pośród tych uczniów z dziesiątej klasy, wpisując się tym samym w geografię podwórza. Rozmawiać głośno na przerwach, w bramie, dużo palić, więcej niż inni, pokazywać poprzedzierane jeansy i wydepilowaną skórę kolan, powiedzieć głośno przy gabinecie Matro, dyrektora szkoły, że jest śmierdzącym komunistą, podkreślać oczy czarną kredką jak Leti, ale mocniej niż Leti, wagarować. Powstrzymywało mnie tylko wyobrażenie wysuniętej brody Marcu, trzymające mnie w ciemnej jak pieczara klasie daleko od banalności podwórza.
Marcu wygłaszał długie monologi na temat sacrum, zupy pierwotnej, Daków, świętych, metafizyki, black metalu, death metalu, Traków, braminów, wed i upaniszad. Słuchałam ze skupieniem, bojąc się, że zaraz odkryje, jaka ze mnie nieoczytana oszustka i że niczego nie rozumiem. Permanentne milczenie obwarowywało mnie murem tajemniczości, którego on nie przekraczał, a z czego ja korzystałam, zapamiętując nieznane słowa i zakreślając je później na czerwono w słowniku. Powtarzałam je sobie w myślach w drodze do domu, niepokojona przez kruchy zawór pamięci krótkotrwałej, oscylującej pomiędzy ezoteryką a papierem toaletowym, który miałam kupić, jak wynikało z karteczki, którą mama Liliana zostawiła mi rano razem z pieniędzmi. Papier toaletowy i jeszcze coś. Karteczka mamy Liliany wypadła z kieszeni do ubikacji, a ja nie potrafiłam odtworzyć z pamięci całej listy. Wyraz „ezoteryczny” unosił się nad linią autobusową 368 obok innego niepełnego wyrazu, który zaczynał się od antr,a w środku majaczyło jakieś f. Przypomniałam sobie później o sodzie oczyszczonej, widniejącej na liście pod papierem toaletowym, i ewentualnie o dwóch eklerkach z kremem kawowym, ale tylko jeśli to ja miałabym na nie ochotę, bo mama Liliana była na diecie. Na tle eklerków, po długich wahaniach, spomiędzy słów „antrometryczny”, „antrofopiczny”, „antromoforbiczny” wyłonił się w końcu drugi nieznany wyraz: „antropomorficzny”. Autobus zatrzymywał się kolejno na przystankach Răzoare, podpułkownika Găina i Orizont, gdzie wysiadłam z listą w głowie: papier, soda oczyszczona, cukiernia, antropomorficzny, ezoteryczny - pięć elementów, których uczepiłam się z niepokojem, żeby nie rozczarować ani Marcu, ani mamy Liliany. Nadziewałam te mocne słowa po kolei na każdy z palców u dłoni, począwszy od kciuka, przedzierając się jednocześnie przez potworny ścisk panujący na przystanku Orizont.
Pożądanie i zaborczość Marcu betonowały każdą potencjalną przestrzeń, w której mogłabym zacząć go pragnąć. Nasza relacja była jednokierunkowa – inicjatywa leżała zawsze po jego stronie. Objawiało się to najpierw telefonami po dziesiątej wieczorem, kiedy czekałam aż zacznie brzęczeć zepsuty czarny ekran, zalany pewnego popołudnia przez pęknięty słoik jogurtu, później - przez układ z Mihăițą, który śledził mnie podczas przerw i który doniósł Marcu o moich drobnych brudnych interesach z chłopakami rasta z bramy, od których kupiłam po kryjomu bilet na bal pierwszoklasisty. Bal, który spędziłam w poczekalni, bo już na wejściu Marcu zrobił mi niespodziankę, komentując pogardliwie moją bluzkę z odkrytymi plecami i prosząc, bym odprowadziła go na przystanek tramwajowy, gdzie opowiadał mi o Ojcach Kościoła tak długo, aż impreza dobiegła końca. Stojąc tak z gołymi plecami i trzęsąc się z zimna, liczyłam grupy licealistów, które opuszczały klub Why Not. Marcu zostawił mnie i wsiadł do tramwaju, w wagonie był tylko on i jego książki. Na podłodze dyskoteki leżały resztki porozbijanych butelek i konfetti, muzyka przestała grać, a przyjemna, bezładna ciemność została rozproszona światłem żarówki. Odczekałam swoje w kolejce do szatni, po czym wróciłam do domu rozczarowana i przemarznięta.
Nie rozumiałam, co go skłaniało do tego, żeby wydzwaniać do mnie przed snem, dlaczego słuchał mojego oddechu przez telefon, dlaczego trzymał mnie za kark podczas spaceru, co popychało go do tego, żeby obdarowywać mnie pełnymi szczegółów listami, pisanymi na połówkach kartek papieru składanych pionowo i poziomo, tak że tekst zyskiwał na intensywności wraz ze stopniowym rozwijaniem kartki. Opisywał mój czerwony nos, zimne dłonie, wspomnienie Bożego Narodzenia, które w nim budziłam. Te brutalne wyznania odrzucały mnie od niego i sprawiały, że coraz bliżej było mi do konformistycznej nastolatki, która chce być taka jak inni, którą nudzą już te osaczające uczucia. Po kilku miesiącach zaczęłam robić uniki, znajdując różne wymówki typu grypa, bóle miesiączkowe, bóle głowy, wyładowana bateria w telefonie, zadania domowe, byle tylko znaleźć czas, kiedy nie było Marcu, kiedy nie byłam obserwowana i kontrolowana, choć po każdym takim uniku on stawał się jeszcze bardziej zaborczy, zdenerwowany, przerażający, stawiał coraz ostrzejsze warunki, jak ten, żebym czekała na jego telefon przez cały dzień. Tym lepiej, jeśli komórka nie działała, bo wtedy musiałam siedzieć w domu przez telefonie stacjonarnym, od rana do szóstej wieczorem, kiedy do moich uszu dochodził w końcu męczący, zaborczy, histeryczny dźwięk dzwonka, a głos po drugiej stronie wyrokował, że za dwadzieścia minut widzimy się na Placu Rzymskim.
Podczas ferii zimowych pojechaliśmy razem w góry. Wcześniej nie zebrałam się na odwagę, żeby go rzucić, ale postanowiłam, że zrobię to po Nowym Roku. Tyle że w ciągu tych paru dni dynamika naszej relacji uległa zmianie. Pod koniec wyjazdu byłam już zakochana. Górski panoramiczny pejzaż i głęboki spokój unicestwiły poczucie zniewolenia i zaborczości”.
Przekład z języka rumuńskiego: Olga Bartosiewicz-Nikolaev