„Czułem się zdezorientowany. Myślałem, że pisanie to kwestia fizjologiczna – masz do dyspozycji taki specjalny organ, pocierasz nim o siebie i o ludzi, dochodzisz do erekcji, a następnie do wytrysku na kartce papieru i tyle, a tu proszę – ona rzuca mi w twarz całkowicie obce teorie i nazwy, gada coś o swoich ulubionych oszustach, o jakichś strukturalizmach, formalizmach, dekonstruktywizmach, wpizdu-izmach, sprawach skomplikowanych i wstrząsających. I pociągających. Tak, tak, pociągających – przyznaję to teraz, kiedy jestem wysublimowany do rozmiarów Poezji Ostatecznej. A zatem niezwykłym honorem było dla mnie zerżnąć ją, czułem się tak, jak bym rżnął jednocześnie Rolanda Barthesa, Michela Foucaulta, Philippa Sollersa, Gérarda Genetta, Mihaiła Bahtina, Tzvetana Todorova, Jacquesa Lacana, którzy dyszeli pode mną, oplatali mnie nogami, potem kochaliśmy się od tyłu, wytryskałem na ich pośladkach, a moja młoda męskość była tak silna, że wystarczyło, jak pogłaskali mnie po przyrodzeniu, a znów ich dosiadałem. Pewnego dnia szacunek dla teorii literackich wzrósł we mnie tak bardzo, że nie schodziłem z miłosnego posterunku przez osiem bitych godzin, Camelia jęczała wysokim tonem, wzdychała, miotała się pod ciśnieniem wielokrotnych orgazmów, wcale nie myśląc już, jak sądzę, o tej bandzie oszustów, tajemniczym źródle mojego seksualnego zapału. Siła teorii była przytłaczająca, ale ja przestałem pisać. W kwestii seksu ożywiłem się niezwykle, twórczo bardzo wyhamowałem. No bo jak tu pisać, skoro trzeba najpierw przestudiować, a potem świadomie wybrać prąd literacki, w którym pragnie się funkcjonować, estetykę, którą pragnie się stosować jak nawilżacz oraz język, którym przenika się jak wibratorem do waginy poezji?!
Na początku zatwardzenie nie było jeszcze zbyt dotkliwe. Camelia mnie fascynowała, żyłem więc w przekonaniu, że ona doskonale wie, kim powinienem być i co powinienem robić, niczym literacki medyk gotów uleczyć moje barbarzyństwo, to barbarzyństwo, które od pierwszej chwili pociągało ją we mnie, interesującym przypadku tępoty wśród młodych poetów. Leżała z głową na mojej piersi, szeptała te same teorie, a ja, wyczerpany, mimo najszczerszych chęci nie kumałem z nich ani trochę, co strasznie mnie zniechęcało, wmawiałem sobie, że jestem przypadkiem beznadziejnym, bo przecież życie, cały świat wchodził w tę jej mądrą gadaninę jak nogi w miękkie pantofle, tyle że mnie te pantofle nie pasowały w ogóle, choć wciąż wierzyłem, że dodatkowy wysiłek seksualny rozjaśni wszystkie sprawy. Nic nie rozjaśnił, bo metodą wiercenia nie udawało mi się za diabła wyrwać z jej głębi prostej, świetlanej, prowadzącej do zbawienia tajemnicy. Ona dalej była elegancka, perwersyjna i podniecona, wciąż gadała mi, że muszę pisać, niepokoiła ją moja przyszłość, moje przyszłe dzieło, moja obecna, ostra dezorientacja, dlatego dziś patrzę na nią obiektywnie jako na godną uwagi kandydatkę na usytuowaną u moich stóp muzę z brązu, muzę, która, choć drobniutka, powinna w zasadzie miażdżyć poetę, co jednakowoż mocno skomplikowałoby zadanie postawione przed trzymającym się realizmu rzeźbiarzem.
Wraz z końcem lata przyszła mi do głowy zbawienna myśl – a w zasadzie to zasugerowała mi ją Camelia: wycieczka zagraniczna. Dokąd? Do Enerde. Jak? Pociągiem, z plecakiem, od jednego schroniska młodzieżowego do drugiego, po wytyczonym przez nią kulturalnym szlaku. Problem pieniędzy rozwiązał się w cudowny sposób, moi byli przeszczęliwi, że będą mogli zobaczyć, jak wychodzę z nory, w której bezskutecznie się nadymam. Pozostawał jeszcze problem paszportu. Cały dzień spędziłem w kolejce w majestatycznym domu na ulicy Nicolae Iorga, najdziwniejszym miejscu Bukaresztu, biurokratycznym krańcu dziury, z której my, robaki, mogliśmy wyjrzeć na zewnątrz. „Na zewnątrz“ było wyrażeniem, którego nie rozumiały już kolejne pokolenia młodych, tak samo jak nie rozumiały wszystkiego, co się wtedy działo. Kiedy opowiadałem pewnym patafianom, że w komunie człowiek musiał być gdzieś zatrudniony, że było niemożliwością wymiksować się z systemu zatrudnienia, to śmiali mi się w nos, osły jedne, jaja sobie robili ze mnie i ze Spółdzielni Sztuka Stosowana, której skądinąd jestem dozgonnie wdzięczny za jej intuicję w dziedzinie poezji. Jeden mi nawet powiedział: „My natychmiast wywołalibyśmy rewolucję“. Pierdolenie o Szopenie! Kiedy człowiek się starzeje, to gnębi go nostalgia nie mająca nic wspólnego z polityką i innymi gównami. Pamiętam słowa pewnego czcigodnego poety, jednego z nielicznych realistycznych nadrealistów: „Jak dobrze było za Stalina, o, tak mi stawał!!!“ I zginał energicznie prawe przedramię, naciskając lewą dłonią na przegub. Strasznie go kochałem i podziwiałem. Jasne, że nienawidził komunizmu, tak jak nienawidziłem go ja, nienawidziłem głębiej i mocniej niż wyobrażały sobie te patafiany, które niestety były jedynie malutkimi myszkami, mimo swoich krzykliwych deklaracji i śmiesznych gestów. Jasne, że go nienawidziłem, przecież komunizm wtłoczył mi w mózg nowotworową kulę.
Po całym dniu stania w kolejce na ulicy Iorga nastąpiły tygodnie oczekiwania na paszport. Przedmiot święty, bałem się nawet dotknąć go, budziłem się w nocy, żeby sprawdzić, czy jeszcze na mnie czeka w szufladzie. Entuzjazm Camelii, która zrobiła mi listę miast, pałaców, katedr i muzeów, jakie muszę zwiedzić oraz moje zatwardzenie pracowały w tandemie, niecierpliwie czekałem, aż wsiądę do pociągu i dotrę na zewnątrz. Znaczące jest to, że na zewnątrz miało do końca znaczyć dla mnie jedynie Enerde. Zaraz po roku dziewięćdziesiątym, kiedy można było jeździć bez problemów, byłem zbyt biedny i zbyt dumny, żeby pożyczać pieniądze (Camelia wyjechała wtedy do Francji i znalazła robotę na jakimś południowym uniwersytecie). Potem byłem już trochę mniej biedny i mniej dumny, ale nie chciało mi się już wyjeżdżać – na zewnątrzstraciło swój czar. I w ten sposób pozostało mi jedynie Enerde, którego przecież już dawno nie ma.
Któregoś wieczoru w połowie września wsiadłem więc do pociągu, na granicy bałem się, że żołnierze stwierdzą jakieś uchybienie w moim świętym przedmiocie, ale byli łaskawi, nie wysadzili mnie, przejechałem Węgry, inni żołnierze okazali się tak samo łaskawi i tak dotarłem do Czechosłowacji, gdzie miałem przesiadkę. Nabrałem nieco wiary w siebie, więc na granicy z Enerde nie targały już mną żadne emocje. I ocknąłem się w Dreźnie. Z miejsca, w jakim się teraz znajduję, zawieszonego poza wszelką przestrzenią i czasem, przypominam sobie z maniakalną precyzją szczegóły tamtej podróży, które objawiają mi się intensywniejsze niż za życia, jak gdybym przy pomocy pchnięcia nożem stał się obywatelem Enerde. Jednym z ubocznych skutków poetyckiego zatwardzenia było to, że chociaż nie pisałem i unikałem myślenia o pisaniu, kanały komunikacji ze światem były u mnie otwarte na oścież, widziałem wszystko tysiącem oczu, słyszałem wszystko tysiącem uszu, wąchałem wszystko tysiącem nosów, smakowałem wszystko tysiącem ust, dotykałem wszystkiego tysiącem dłoni. Wiedziony imperatywem nabrania ogłady, pragnieniem chwycenia przynajmniej jakiegoś okruszka kultury, skoro teorie literackie pozostawały dla mnie niedostępne mimo niezwykłych wysiłków wiercenia przez Camelię, ciągnąłem jak barbarzyńca od miasta do miasta, zaopatrzony w przewodnik turystyczny oraz w wyjaśnienia i sugestie mojej nauczycielki, zanotowane gdzieś na marginesach stron.
Zobaczyłem więc Zwinger, jego skrzydło spalone podczas alianckich bombardowań, Madonnę Rafaela, u której stóp siedziały dwa naburmuszone i rozbawione jednocześnie aniołki, widziałem ruiny kościoła Marii Panny, gdzie między kamiennymi blokami rosły już postarzałe, wysokie drzewa, ale przede wszystkim, bez żadnych skrupułów związanych z wiernością wobec Camelii, wypatrzyłem w pewnym biurze podróży Sabine, żywy dowód na to, że dla mnie kultura była zawsze nieoddzielna od seksu, co ewentualni przyszli historycy literatury powinni zrozumieć w najdrobniejszych szczegółach. Sabine była blondynką o kręconych włosach i okazałych piersiach, walkirią, która szalała po mniej więcej 12,83 procentach niemieckich wierszy (jej zalety rzeźbiarskie rekomendują ją w pełni do roli muzy u moich odlanych z bronzu stóp). Z żalem, ale i pod presją powinności kulturalnej rozstałem się z nią, aby dotrzeć do Weimaru, gdzie z napiętą uwagą zwiedziłem dom Goethego. Camelia zmusiła mnie do przeczytania Eckermanna, przeszedłem prawdziwe piekło, ale teraz byłem dumny, że rozpoznaję drobne, nic nie znaczące przedmioty w domu, w którym nie zamieszkałbym nawet, gdyby wrzucono mnie do basenu z wrzącym olejem. Istnieją istotne różnice między moją poezją, a poezją Goethego, co, jak sądzę, przyszli historycy literatury odkryją z łatwością. W katedrze w Naumburgu zafrapowała mnie pewna kamienna, kobieca twarz, w Lipsku wszedłem do kościoła świętego Tomasza... OK, można odnieść wrażenie, że wszystkie te szczegóły są cytatem z zapisków jakiegoś kretyńskiego, bulimicznego turysty, którym bez wątpienia byłem, tylko, że stały się one jednocześnie ubraną w słowa reprezentacją mojej najwyższej, wysublimowanej do kresu Zagranicy, moją żywą pamięcią obywatela Enerde.
Dotarłem w końcu do Berlina, szaroburego miasta maźniętego Szprewą, gdzie mury nosiły jeszcze ślady po wojennych kulach. Camelia poleciła mi muzeum Pergamonu, posłuchałem, ale w sali, gdzie znajdowała się świątynia grecka wzrok mój padł na pewną, wydawałoby się zdezorientowaną amerykańską turystkę, trzymającą w dłoniach duże ilości przewodników i broszurek. Z miejsca zdecydowałem się jej pomóc. Chociaż okazało się, że wcale nie jest zdezorientowana, po prostu tak spoglądała na świat, zaakceptowała wymianę uprzejmości i nie wiadomo, gdzie bym koniec końców zaszedł, gdyby z pomieszczenia obok nie wychynął pewien wysoki, rozmarzony Amerykanin, jej chłopak. Poczułem potrzebę przeprowadzenia z nim krótkiej konwersacji, podczas której solidnie obsobaczyłem Ruskich, dworując sobie z drażniącej wszechobecności olbrzymich transparentów z „Niech żyje przyjaźń niemiecko-radziecka!“ oraz przytłaczających pomników Marksa i Lenina, usytuowanych na każdym placu w każdym mieście. Pożegnałem się z moimi towarzyszami i skierowałem do wyjścia, ale dokładnie w momencie stawiania stóp na schodach zauważyłem, że przygląda mi się uważnie pewien mężczyzna z głęboką blizną na czole. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że po kręgosłupie głaszcze mnie jakiś gad, ale poszedłem dalej, przespacerowałem się po mieście, wypiłem kawę na Alexanderplatz, wspiąłem się na wieżę telewizyjną, aby rzucić wzrokiem tam, na Berlin Zachodni, który ścielił się u stóp muru biały, błyszczący i nierealny. Dobra, powiedziałem sobie, daj spokój, fajnie, że przynajmniej to zobaczyłeś. Byłem w stanie względnego komfortu wewnętrznego, ale zmęczyłem się i zgłodniałem. Kupiłem więc kiełbaski w sieciówce Imbiss, a następnie wszedłem do innego sklepu po piwo, gdzie przy wyjściu pojawił się znienacka człowiek z blizną w towarzystwie innych dwóch gości w skórzanych kurtkach. Natychmiast zrozumiałem, o co chodzi - o moją idiotyczną dyskusję z Amerykanami, o przekleństwo bycia wrażliwym na kobiece, wieczne piękno, o przekleństwo Goethego! Już widziałem siebie w areszcie, w pierdlu, deportowanego gdzieś na Syberię, choć to ostatnie w sumie było niemożliwe, ale mój zdrowy rozsądek miał pewne luki. Człowiek z blizną zagadał po angielsku, czy nie chciałbym kupić kieszonkowego komputerka. Odpowiedziałem, że nie, bo jestem turystą. „A skąd?“ „Z Rumunii“. Odwrócił się do pozostałych Stasistów-ubeków i poszli wszyscy w chuj. Delektowałem się szczęściem bycia Rumunem, ale ledwo stałem na nogach. Zdałem sobie sprawę z tego, że cały dzień byłem śledzony, że na każdym rogu na bank były kamery albo ktoś łaził za mną krok w krok, pił kawę przy stoliku obok, wspiął się na wieżę, szlag wie. Chciałem napisań o tym eliptyczny, mocno błyszczący poemat, ale z braku erekcji dałem spokój. Szczerze mówiąc, dałem sobie spokój z większością wierszy, nie jestem przecież chory na priapizm.
A siódmego października znalazłem się w wielobarwnym tłumie na Karl-Marx-Allee, oglądając paradę wojskową, tej metody leczenia strachu przy pomocy strachu, leczenia bardzo uważnie odmierzoną grozą. Miałem nadzieję, że moje zatwardzenie zniknie. Było to święto narodowe Enerde, zapomniane dziś przez większość ludzi, tak samo jako zapomniane jest Enerde. Otaczający mnie obywatele spoglądali z mieszanką dumy, obrzydzenia i ciekawości na defiladę żołnierzy maszerujących komicznie-groteskowym, skocznym i perfekcyjnie odmierzonym krokiem, w doskonale równych rzędach, pod dyktando cyrkowej, hipnotycznie zrytmizowanej muzyki. Człowiek sam miał ochotę przytupywać i klaskać. Niezła ta orkiestra, powiedziałem do siebie, zarażony kulturą muzyczną wstrzykniętą mi przez Camelię między dwoma lekacjami o Foucaulcie i Lacanie. Przed moimi oczami przesuwały się nieskończone szeregi pancernych pojazdów, czołgów, czołgów większych, czołgów jeszcze większych, ziemia drżała pod ich gąsienicami, ale zrytmizowana muzyka słyszana była wszędzie głośno, przekazując wszystkim paradoksalny stan dobrego samopoczucia, wiary w niemożliwą do ogarnięcia rozumem świętość. Owa wiara stała się jeszcze mocniejsza na widok ciężarówek dźwigających na przyczepach katiusze, koszmarną ilość jakichś rur przylepionych jedna do drugiej i gotowych do ejakulacji. Atmosfera weszła w stan paroksyzmu, kiedy zobaczyliśmy defiladę rakiet, coraz większych i dłuższych, fallusów ze skrzydełkami powodujących histerię otaczającej mnie publiczności żeńskiej oraz pełną respektu obawę mężczyzn. Koniec końców znów pojawiła się orkiestra dęta, poruszająca się tym samym skocznym krokiem, jak gdyby mosiężne trąby i hałasujące świecidełka nic nie ważyły, orkiestra nienagannie ustawiona w rzędy, pociągająca, zaborcza – tryumf hipnotyzującego cyrku na Karl-Marx-Allee. Jak silna jest Armia Ludowa! – szepnąłem zdumiony swoją radością, szukając jednocześnie wzrokiem jakiegoś Imbissa, w którym mógłbym znów spokojnie skonsumować ze dwie kiełbaski.
Wszystko to (poza epizodem z Sabine) po powrocie opowiedziałem w szczegółach Camelii, przystępując potem do wiercenia i poszukiwania właściwej dla siebie teorii literackiej. Wysłuchała do końca, uśmiechając się delikatnie, a następnie próbowała wyzwolić we mnie kolejną erekcję. Bez powodzenia. Pociągająca siła wielkich nazwisk teoretyków wygasła, w jej miejsce zainstalowały się wojskowe marsze, moja królewska droga do cyrku i groteski, główny powód tego, że czuję się godnym obywatelem Enerde. Kiedy więc Roland Barthes i jego banda oszustów weszli w okres schyłkowy, Camelia wydała mi się mniej interesująca i rozstaliśmy się.
Gruz płynie przez nasze żyły Robią nam kroplówki z błota – stwierdziłem, że tyle wystarczy, nie miałem już nic więcej do dodania. Włożyłem kartkę do szuflady, obok niej umieściłem pomarańczowy ołówek z rysikiem zero przecinek siedem kupiony w Dreźnie i przechowywany pieczołowicie przez trzydzieści pięć lat, wstałem, sprawdziłem flaszki walające się od momentu mojego zwolnienia, na dnie jednej znalazłem trochę wina, wypiłem tę resztkę jednym haustem, wziąłem inną kartkę i zwykły długopis czarnego koloru i zabrałem się do sporządzania listy możliwych zajęć poety w Rumunii. W pozycji siódmej napisałem nocny stróż.”
Przekład z języka rumuńskiego: Radosława Janowska-Lascar