Kompas literacki - fragment powieści „Czarny motyl” Radu Paraschivescu

Radu Paraschivescu
CZARNY MOTYL
[fragment]

„Ale rzymska wiosna nie zdołała rozweselić wszystkich dusz. Siedzący w trzęsącym się po ulicach, zaprzężonym w dwa konie ozdobnym powozie kardynał Marsilio Odescalchi wyjął z rękawa pomiętą chusteczkę i wytarł nią czoło. Ciepłe powietrze nie służyło mu nawet w chwilach spędzanych w schowanej między sosnami willi, gdzie mógł wypoczywać w dowolnym ubraniu, a co dopiero, kiedy musiał wdziać na siebie służbowy strój odpowiedni na wizytę u papieża. Czerwony na twarzy i spocony jak mops monsenior domyślał się, że nie został zawezwany na Kwirynał na pogaduszki i banalną wymianę zdań. Jego stan, i tak już nieciekawy, pogarszał się z każdym wstrząsem powozu. Od kilku lat choroba nadżerała Odescalchiego z apetytem, a od kiedy doktor dodał do listy przypadłości także podagrę, kardynał spoglądał na każdy dzień życia jak na pokutę zesłaną przez dobrego Boga za grzechy, których rachubę ów człowiek dawno stracił. I jakby tego było jeszcze mało, czekało na niego spotkanie ze zwierzchnikiem, w którego bliskości już sama myśl o ziemskich uciechach życia stawała się herezją leczoną spaleniem na stosie na publicznym placu. Bo pierwszą rzeczą, której brakowało temu, na którego mówiono Najłagodniejszy, była właśnie łagodność.

Po jakimś czasie powóz zatrzymał się na kamiennym dziedzińcu pałacu na Kwirynale. Kiedy woźnica zeskoczył z kozła i przygotował schody, Odescalchi zszedł z miną skazańca wlokącego się na miejsce kaźni. Ręka pokryta plamami wątrobowymi odnalazła w lasce jedynego przyjaciela, który pomagał kardynałowi przemieszczać się z miejsca na miejsce. Żałosne, powiedział do siebie monsenior. Mam trzy nogi, ale chyba łatwiej byłoby mi się czołgać. Sama myśl o konieczności pokonania mnóstwa schodów powodowała, że mężczyzna tracił odwagę, a na czoło występowały mu kolejne krople potu. Odescalchi zatrzymał się po kilku krokach, jeszcze raz wytarł czoło chusteczką i westchnął, wstrzymując się tym samym od przeklinania. Ruszył z wolna dalej i próbował zapomnieć o bólu odczuwanym po każdym kroku i nie myśleć o przyczynie, dla którego został wezwany przed oblicze Ojca Świętego. Nie mógł jej jednak odgadnąć i basta. Tak czy siak, na pewno nie chodziło o dobre wieści. Nie pamiętał choćby jednej takiej informacji od momentu wstąpienia Pawła V na kwirynalski tron.

Gdyby sprawy szły według jego uznania, monsenior nie przeniósłby papieskiej rezydencji na jedno z najwyższych wzgórz Rzymu. Zostawiłby ją tam, gdzie znajdowała się do tej pory, blisko Tybru, zamku Świętego Anioła i mostu, którym szło się do dzielnicyTrastevere. Ale jakieś sześćdziesiąt lat wstecz Pius V udał się do kardynała Hipolita d’Este, do pałacu na wzgórzu Kwirynał, w pobliżu ruin świątyni wzniesionej w starożytnych czasach na cześć Romulusa. Papieżowi przypadł do gustu nie tylko widok, ale też powietrze znacznie czystsze od tego, którym oddychano w okolicach Tybru. Co za tym idzie, zabrał się do wznoszenia kaplicy obok pałacu rzeczonego d’Este, gdzie przybywał potem na rozmyślania tak samo często, jak to robił między murami Watykanu. Palazzo del Quirinale spodobał się również Grzegorzowi XIII, następcy Piusa na papieskim tronie. Co więcej, Grzegorz XIII zdecydował, że miejsce jest zbyt piękne, żeby pełnić jedynie rolę letniej rezydencji i zaczął myśleć o jego zamianie na siedzibę Stolicy Apostolskiej. Zawezwany w pośpiechu ulubiony papieski architekt, Ottavio Mascarino, zmodyfikował nie tylko wygląd, ale też wielkość pałacu. Pieniądze nie grały tu roli. Mascarino doprowadził do powstania Wieży Wiatrów, która dla mężczyzny zasiadającego na purpurowym tronie symbolizował siłę Kościoła Katolickiego, ale dla zwykłych Rzymian był li tylko nowym, nieprzemyślanym i niepotrzebnym wydatkiem.

Śmierć Grzegorza XIII wyniosła na Tron Piotrowy Sykstusa V, który zdecydował, że wykupi całą posiadłość rodziny Carafa i będzie kontynuował prace rozpoczęte wiele lat wstecz. Zmienił jedynie architekta. Nowy papież potrzebował człowieka, którego umysł szybował bez ograniczeń, więc pomyślał o zmyślności i umiejętnościach Domenico Fontany. Ten w krótkim czasie zrobił z Pałacu na Kwirynale coś, czego Ottavio Mascarino nie zdołał lub nawet nie umiałby zrobić – miejsce emanujące świetnością zapierającą dech w piersiach, miejsce, w którym znajdowała się nie tylko Stolica Apostolska, ale również Kuria, właśnie przechodząca dogłębne reformy na mocy papieskiego dekretu. Po śmierci papieża i po rządach kolejnych trzech, przyszedł czas na Klemensa VIII, pierwszego papieża, któremu wreszcie dane było spędzić na Kwirynale więcej czasu. Jeśli do tamtej pory ciężko pracowano nad poszerzeniem pałacu, Klemens zajął się przede wszystkim ogrodami, greckimi amforami ustawianymi na kamiennych kolumnach, schodami, kaskadami i całą serią fontann z wodą doprowadzaną z Acqua Felice, między którymi wyróżniała się fontanna dell’Organo.

Ponieważ Leonowi XI wybranemu po śmierci Klemensa, udało się być papieżem zaledwie przez niecały miesiąc, jego troska o Palazzo del Quirinale nie dała się poznać. Za to jego następca, Paweł V zbadał niezbyt przyjaznym wzrokiem pałac przerobiony z taką pieczołowitością i wyartykułował pogląd, którego oczekiwało wielu: że są to pieniądze wyrzucone w błoto. Skądinąd Rzymianie nadal dowcipkowali między sobą, mówiąc, że dla Ojca Świętego nadawałaby się bardziej piwnica więzienia z Mamertinum, gdzie jego humorki doszłyby do porozumienia z zimnymi i wilgotnymi lochami. Wożony przez architektów przez dziedziniec Pałacu na Kwirynale i po parkach, papież nie dał sobie niczym zamydlić oczu. Za to był uprzejmy stwierdzić, że marmurowe, spiralne schody są nieprzyzwoicie wręcz szerokie, że utrzymanie dywanów kwiatowych kosztuje majątek, że za totalną głupotę można uznać spektakle muzyczne, podczas których w pobliżu fontann instrumenty wydawały dźwięki płaczu i że oblewanie znienacka wodą od stóp do głów ludzi patrzących na igraszki wody może podobać się jedynie mało rozgarniętym dzieciom albo ubogim duchem obywatelom.

W kwestiach architektury i przestrzeni Paweł V mocno się wyzłośliwiał, jednak zadbał o realizację najważniejszego w swoim mniemaniu pragnienia, a mianowicie tego, żeby herb rodziny znajdował się w każdym pomieszczeniu, w sali obrad, biurze kurii, gabinecie do pracy czy też sypialni. Znaki heraldyczne aniołów stojących na straży czarnego orła z rozpostartymi skrzydłami widoczne były rzeczywiście wszędzie, dokładnie tak, jak sobie tego życzył papież. Kaplica Paulińska wzniesiona na wzór watykańskiej Kaplicy Sykstyńskiej Michała Anioła oraz Sala Królewska czyniły z Kwirynału muzeum dostępne dla oczu nielicznej grupy wybranych. Ich drzwi otwierały się na sześć sal recepcyjnych, w których tym razem zachwycał umiar, a nie wielkość. W odróżnieniu od innych pomieszczeń, tutaj panował nie tyle nastrój włoskiego palazzo, ile klasztoru.

W jednej z takich sal przyozdobionych tapicerką z czerwonego adamaszku o złoconych brzegach zamierzał zażyć teraz odpoczynku monsenior Odescalchi, zmęczony przebytą jakby za pokutę drogą. Jeszcze parę takich zaproszeń od Ojca Świętego i po mnie, powiedział sobie w duchu, podpierając się laską i sapiąc jak gdyby wcześniej musiał przenieść kamień młyński. Dopiero, kiedy uspokoił oddech i padł na fotel, dostrzegł w drugim końcu pomieszczenia dobrze zbudowanego mężczyznę odwróconego do niego tyłem, który pochylił się i studiował wzrokiem inkrustowaną po mistrzowsku skrzynię. Kiedy ów człowiek odwrócił się na pięcie, kardynał rozpoznał w nim kupca Paola Spadę, który na widok purpurata skłonił się z szacunkiem.

— Ładną mamy pogodę, monseniorze, powiedział głosem, w którym można było wyczytać wszystko poza radością ze spotkania.

Oddychając z trudem, Odescalchi popatrzył zezem na Spadę. Chciał zażartować, ale jego wysiłek nie odniósł żadnego skutku. Monsenior wyczuł, że Vendetutto również był nie w sosie i przypuszczał, że mężczyzna nie otrzymał zaproszenia na Kwirynał, aby ktoś mu dziękował i po przyjacielsku stukał w ramię. Co więcej, wspólne zaproszenie kardynała z kupcem sprawiło, że ten pierwszy zgadł, po co się tam obaj znajdowali. A odkrycie przyczyny zaproszenia wcale nie sprawiło, że poweselał.

— Gdyby czasy były takie, jak pogoda, moglibyśmy się cieszyć, Paolo.

Vendetutto zafasował uśmiech, który prędko przeszedł w grymas.

— Ale właśnie takie same, monseniorze. Tak samo zmienne.

Odescalchi wolno skinął głową, jak gdyby chciał rozsmakować się w bystrości umysłu kupca.

— Wola boska, może nie będzie nam już dane tak wiele zmian, wymruczał, zerkając w stronę drzwi. Miał wrażenie, że otworzą się z sekundy na sekundę.

Spada zrozumiał, do czego pił Odescalchi i przygładził wąs.

— Hm... Trzech papieży w trzy lata – trochę dużo, to prawda.

— Nie mówię, Ojciec Święty wydaje się być w formie, powiedział kardynał, będąc świadomym tego, że w porównaniu z nim, Paweł V był mężczyzną nadzwyczajnym. Nie tak jak Leon, świeć Panie nad jego duszą, który rozchorował się po czterech dniach od wyboru.

Vendetutto wykonał pełen zniechęcenia gest.

— Leon w ogóle nie powinien był zostać papieżem. Wszyscy wiedzieli, że podupadł na zdrowiu. Był już na dobre chory od kilku lat, ale wtrącił się ten Aldobrandini. I ci jego francuscy kolesie. Zrobiłby wszystko, żeby zaśmiać się w nos Filipowi hiszpańskiemu. Mówi się, że Henryk IV wyłożył na stół trzysta tysięcy skudów, aby Leon zasiadł na tronie.

— A z tej sumy większa część trafiła do kufrów Aldobrandiniego, mruknął Odescalchi, z trudem powstrzymując syk nienawiści. Okropne oszustwo. Zwłaszcza, jak człowiek pomyśli, że Leon został wybrany 1 kwietnia. Prima Aprilis czyli Poisson d’Avril, jakby powiedzieli francuscy koledzy Pietro, na czele z tym poetą, który składał niewiarygodnie prześmiewcze wiersze.

Zanim kupiec zażądał wyjaśnień co do nazwiska swawolnego poety, drzwi sali przyjęć otworzyły się na oścież, a sekretarz Pawła V powitał obu gości i powiadomił ich, że Ojciec Święty gotów jest ich przyjąć. Spada i Odescalchi poszli za nim bez słowa. Vendetutto ruszył wartko z kopyta przez hol napakowany statuetkami grzecznie stojącymi w niszach, ale zatrzymał się, widząc, że monsenior nie nadąża. Wsparty o laskę Marsilio Odescalchi wodził wzrokiem kulawej owcy, którą stado zostawiło, żeby zrobić dobrze wilkowi. Kupiec zawrócił więc, zaproponował kardynałowi, żeby ten wziął go pod ramię i w ten sposób obaj przemieścili się do biura papieża. Oczywiście, na drzwiach pomieszczenia świecił się dumnie złoto-czarny herb rodziny Borghese.

O ile Odescalchi spływał potem pod ciężkimi kardynalskimi szatami, Paweł V nie wydawał się wcale przygnieciony brzemieniem papieskiego ubioru, ba, widząc go, możnaby nawet powiedzieć, że dobrze zrobiłby mu kominek, przy którym mógłby ogrzać ręce. Ojciec Święty sucho odpowiedział na ukłony, wyciągnął do ucałowania prawicę, zrobił znak sekretarzowi, żeby się ulotnił i zaprosił gości do zajęcia miejsc na dwóch dużych krzesłach stojących po obu stronach roboczego stołu. Spada wykonał wszystko z wigorem niezwyczajnym dla jego wieku, natomiast Odescalchi opadł z hukiem, który wzbudziłby uśmiech na twarzy każdego za wyjątkiem następcy św. Piotra. Ci, którzy znali papieża, szeptali po kątach, że ostatnio widzieli go śmiejącego się, kiedy miał siedem lat i zobaczył, jak w centrum Florencji, rodzinnego miasta przyszłego zwierzchnika kościoła pewien ogier wywalił jeźdźca wprost do studni.

— Dbaj o zdrowie, Marsilio, był łaskaw poradzić Paweł V, patrząc na gościa nic nie mówiącym wzrokiem.

— Troska Ojca Świętego niezmiernie mnie cieszy, wyjąkał zgaszonym głosem Odescalchi.

— A co się tyczy ciebie, Paolo, jesteś zdrów jak rydz.

Gratia Dei, wyszeptał Spada, dziękując Wszechmocnemu lekkim skinieniem głowy.

Papież zakończył jednak wstępne umizgi i przeszedł do niepokojącego go sedna sprawy. Wodził wzrokiem od kupca do kardynała i na odwrót, jak niezdecydowany klient, który nie mógł wybrać żadnej z bel sukna. Zakasłał lekko, aby dać do zrozumienia, że zaczyna się właściwa wizyta na dywaniku.

— Co wam strzeliło do głów? Jak daliście się wciągnąć w taką pułapkę? Staliście się pośmiewiskiem Rzymu! Całe miasto się z was śmieje. Nie żądam, abyście byli santi e beati, tylko, żebyście nie stali się błaznami. I żebyście nie gmerali przeciwko sprawom moim i boskim!

Spada i Odescalchi popatrzyli jeden na drugiego, nie wiedząc, co odpowiedzieć, ale rozumiejąc, że powodem ich wezwania na Kwirynał była pamiętna uczta, na której obaj wraz z innymi szlachetnie urodzonymi dali nos w nos z Michelangelo Merisi – i to w dodatku nie z jednym, a z dwoma. Co się tyczy Pawła V, wydawał się jeszcze bardziej skwaśniały niż zazwyczaj. Jak gdyby cała wieczność minęła od jego kurtuazyjnych słów z początku spotkania.”

Przekład z języka rumuńskiego: Radosława Janowska-Lascar