„Kompas literacki” - fragment powieści „Deadline” Adiny Rosetti

„Do protestu zostały jeszcze trzy dni i postanowiłem je spędzić na próbie odkrycia czegoś więcej o tej tajemniczej dziewczynie i jej śmierci. Kiedy w pracy zgłosiłem, że jestem bardzo chory, to nikt niczego nie podejrzewał, w końcu było to po raz pierwszy od czterech lat. Zakaszlałem i kichnąłem mocniej niż było to konieczne, wybełkotałem coś o wirusie i zwolnieniu lekarskim, a już po dziesięciu minutach ruszyłem w drogę z kamerą cyfrową, bardziej podekscytowany niż w dniu, w którym zapisałem się na egzamin wstępny na reżyserię. Po raz pierwszy poczułem się wolny, kiedy turkoczący po torach tramwaj unosił mnie w kierunku dzielnicy, w której mieszkała Miruna, ja oddawałem się ponownie wzniosłemu wyobrażeniu, jak to podczas wieczornej premiery wchodzę, wśród burzy oklasków, na scenę. Ta wizja szybko rozmyła się, kiedy dotarłem do podwórka bloku w kształcie litery U i z całego wyobrażenia o moim upajającym sukcesie pozostała mi tylko jedna myśl: by jak najszybciej stąd uciec. Zadanie skontaktowania się z jakimkolwiek lokatorem i zapytanie go o śmierć Miruny Tomescu wydawało mi się być sto razy trudniejsze od poderwania pięknej dziewczyny w klubie pełnym rasowych uwodzicieli. Chciałem znaleźć się ponownie w pracy, siedzieć przy komputerze, spokojnie chodzić po moich stronach i blogach, jeść kanapki i odpowiadać na przewidywalne żarciki kolegów z pracy. Jakim byłem głupcem, gdy wyobrażałem sobie, że tak łatwo przełamię nieśmiałość i niemoc, które czułem od zawsze, tę niemoc, która paraliżowała mnie za każdym razem, kiedy próbowałem spełnić moje marzenia!

Nagle poczułem hałaśliwy trzepot skrzydeł i znalazłem się w środku wzlatującego stada gołębi. Zawracając w przestrachu, podczas gdy ostatni gołąb się wznosił i szeleścił rozpostartymi szarymi skrzydłami, wpadłem na starca o dziwnym spojrzeniu, owiniętego w skórzaną kurtkę otrzymaną z darów, w czerwonych butach i z dwoma dużymi torbami z rafii w dłoniach. Pupucă, weź się w garść, powiedziałem sobie, byle jaki bezdomny potrafi kręcić filmy! W ten sposób dodałem sobie odwagi, wyjąłem kamerę i dyskretnie wcisnąłem przycisk REC. Pierwsze ujęcie pokazuje starca, który patrzy z wypływającą z jego wypłowiałych, niemal przeźroczystych, niebieskich oczu, pogardą wprost do obiektywu i karci mnie wymachując torbami:

– Weź, uważaj pan, którędy chodzisz, nie widzisz, że spłoszyłeś mi ptaszęta od stołu!

Speszony wymamrotałem, że mi przykro, że nie wiedziałam, że to pora karmienia gołębi, wyłączyłem kamerę i zrobiłem kilka kroków wstecz, uciekając od jego wzroku. On oddalił się nieco powłócząc butami w błocie powstałym po nocnym deszczu i zaczął grzebać w jednej z toreb. Wyjął starą, częściowo obgryzioną bułkę i zaczął z niej kręcić kuleczki, sycząc między zębami:

– Chodźcie do taty, nakarmi was okruszkami, ziarenkami, chodźcie do mnie ptaszęta!

Poczułem się nieco zawstydzony tym, że przerwałem intymny rytuał, oddaliłem się jeszcze nieco dalej w stronę dzwonnicy, z palcami wbitymi w kamerę cyfrową w kieszeni spodni. Nie odważyłem się ruszyć z miejsca.

– Człowieku, widzisz ją, jak tam stoi?

Spojrzałem najpierw w prawo, potem w lewo; niemożliwe, żeby starzec rozmawiał ze mną, nikogo innego jednak tu nie było.

– Aaa, słucham?

– Nie widzisz jej, człowieku? Spójrz tam, na wieżę cerkwi.

Starzec wskazał palcem z zabrudzonym paznokciem w kierunku zalanej słonecznymi promieniami wieży. Spojrzałem znad okularów, lecz nie dostrzegłem niczego poza pajęczyną kabli, które oplątały gałęzie drzew na podwórzu cerkwi oraz wieżą z krzyżem pokrytą odbijającą słońce cynfolią.

– Dziewczyna spod ósemki, to ona! – spokojnie wyjaśnił mi starzec. – Stoi tam, lecz nikt jej nie widzi. Tylko gołębie o niej wiedzą…

Potem, gdy już zakończył karmienie, a zadowolone ptaki krążyły w powietrzu po wydziobaniu wszystkich okruszków, wziął puste siatki i zniknął w zaroślach, pozostawiając mnie samego na podwórzu cerkwi, zdziwionego, lecz zdeterminowanego, by zwalczyć nieśmiałość i wszcząć śledztwo.

Po południu wróciłem uzbrojony w dwie świeżutkie bułeczki z piekarni francuskiej na rogu, które kosztowały mnie majątek. Na początku starzec patrzył na mnie podejrzliwie, nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś go zauważa, kiedy jednak wręczyłem mu bułki i pokazałem, że są dla gołębi, jego twarz rozchmurzyła się i wyciągnął do mnie dłoń.

Pierwsze ujęcie (nieco krzywe, ponieważ trzymałem kamerę na ramieniu i rejestrowałem przypadkowe sceny, nie chciałem go wystraszyć) pokazuje go, jak rzuca okruszki francuskiego pieczywa i zwraca się do gołębi sykliwym, lecz serdecznym tonem. Następnie słychać mój głos, kiedy zadaję pytanie, czy mieszka „w okolicy”.

– Ale o co chodzi, ktoś ci kazał mnie śledzić? Chcesz mi zabrać moje filmy?

(Kadr zmienia się nagle na błękitne niebo, ponieważ na dźwięk słowa „film” kamera niemal wypadła mi z ręki, następnie ogniskuje pomarszczoną i brudną twarz starca. Ponownie słychać mój głos, tym razem brzmi on nieco pewniej).

– Nie, przysięgam, że nie! Jakie filmy? Ja chcę tylko wiedzieć, co się przytrafiło Mirunie Tomescu, dziewczynie spod ósemki, która zmarła w ubiegłym tygodniu.

– Ale co cię ona obchodzi?

– Mówią, że znaleziono ją w domu martwą z teczkami służbowymi w ramionach.

– Nigdy nie byłem u niej w domu, nie mam pojęcia o żadnych teczkach. A jeśli cię to interesuje, to mieszkam, o tam.

(Kamera skręca w szybkich ruchach, by ująć drzwi od zsypu na śmieci, na które wskazuje palec starca. To metalowe drzwi, białe, z matowym oknem pękniętym w jednym rogu i pokrytym graffiti jakiegoś niesfornego łobuza. Przybliżam obraz, by przeczytać napis, ale jest on nieczytelny).

– Mieszka pan w zsypie na śmieci? – zapytałem głupio i obraźliwie.

– Tak, to moja letnia rezydencja.

(Close-up na jego szeroki uśmiech. To piękny, zaostrzony i ekspresywny obraz, w sam raz do obramowania).

– Hm, ale to znaczy, że widywał pan Mirunę codziennie. Może mi pan powiedzieć, co robiła, o której godzinie wychodziła i kiedy wracała?

– A ty co, z bezpieki?

– Nie jestem z żadnej bezpieki. Chcę tylko zrozumieć, co się jej przydarzyło. Jak by to powiedzieć, jest to coś… emblematycznego. Emblematycznego dla mojego pokolenia.

– Emblematycznego! – powtórzył z ironią w głosie. – Słuchaj, chłopaku, masz żonę?

– Nie mam, ale jakie to ma znaczenie?

(Kamera nie była w stanie ująć rumieńca, jakim się oblałem.)

– A widzisz, właśnie, że ma. Gdybyś był żonaty, tobyś nie marnował czasu na mnie i nie wygadywał głupot o martwych dziewczynach.

Starzec oddala się z siatkami, znika w zaroślach, ja zaś kończę ujęcie – zdaniem niektórych nieco banalnie i konwencjonalnie – obrazem kilku gołębi dziobiących resztki okruszków z ziemi.

Następują liczne, pomieszane ujęcia, są na nich drzwi mieszkań w bloku – starsze, ze spaczonego drewna, nowsze, metalowe, z inkrustacjami, z nazwiskami lokatorów na tabliczkach, ze złotymi wizjerami, z prostymi zamkami lub skomplikowanymi zamknięciami, z dzwoniącymi dzwonkami i moim głosem, na początku trzęsącym się z emocji, potem coraz spokojniejszym, pytającym lokatorów, czy mogliby mi poświęcić kilka minut na rozmowę o ich byłej sąsiadce, Mirunie Tomescu. Widać wałki na włosach gospodyń domowych, zgarbione babcie ukrywające się za wielkimi okularami, dostojnych panów w ubraniach z nylonu z lat siedemdziesiątych, zdezorientowane dzieci, nastolatki w różowawych podkoszulkach i rajstopach, damy z wysokimi kokami. Jedni trzaskają mi drzwiami przed nosem, inni trzymają mnie kwadrans na wycieraczce bajdurząc od rzeczy, poczynając od rosnących cen na targu po korupcję w rządzie, niektórzy zapraszają mnie do jadalni na sok, herbatę, wodę, nalewkę, a nawet piwo, niestety moja kamera nie nadaje się do filmowania wnętrz, nie potrafi też zarejestrować zapachów, pod dwójką kotlety, pod czwórką zapiekanka, pod piątką naftalina, pod szóstką pączki z cukrem, pod siódemką odświeżacz do powietrza, pod ósemką, obok drzwi Miruny, jestem niemal pewny, że czuję McDonalda, chińszczyznę i karmę dla kotów. Dostaję dziesięć różnych odpowiedzi, jednak w jednej kwestii sąsiedzi są zgodni. Mimo iż nikt porządnie nie znał „zmarłej”, wszyscy są święcie przekonani, że była grzeczna, spokojna, rzadko bywała w domu i nikomu nie przeszkadzała – z wyjątkiem sąsiada piętro niżej, spod siódemki, starucha z nosem krasnala ogrodowego, który koniecznie musiał się poskarżyć, że „nieboszczka” miała głupi zwyczaj zostawiania okruszków dla gołębi na parapecie, które potem spadały bezpośrednio do garnków z jedzeniem wystawionych do schłodzenia, a to jeszcze nie wspomniał o piekielnym hałasie, jaki w nocy, kiedy wracała do domu, wydawały na kamiennej posadzce jej obcasy. Pani Voiculescu, małżonka pana z nosem krasnala ogrodowego, opowiedziała mi, trzęsąc się z oburzenia, o „przerażającym bałaganie”, jaki panował w mieszkaniu Miruny, a następnie przez kwadrans perorowała o żądnych kariery dziewczynach, które nie dbają o swoją „kobiecość”. Pan Procopie spod piątki przypomniał sobie o późnych porach powrotów „zmarłej” i dodał, że jego zdaniem „praca to nie karczma i nie ma tam co spędzać nocy”, a na koniec żona inżyniera Stănescu nalegała, bym odnotował, że ona modli się codziennie, by dusze wszystkich zmarłych z tego bloku zostały przyjęte do Królestwa Bożego – przy tych słowach wcisnęła mi dyskretnie do kieszeni broszurkę o świętych.

Lokatorzy bloku w kształcie litery U mieli rozmaite teorie na temat powodu śmierci Miruny: jedni myśleli, że popełniła samobójstwo z miłości, inni, że ukrywała chorobę serca, kolejni zaś, że nie dbała o zdrowie i za dużo pracowała, zwiedziona wizją ogromnej pensji, a jeszcze inni myśleli wręcz odwrotnie, że zmarła z głodu, odchudzając się na modłę postaci z czasopism kobiecych, kolejni zdecydowanie odmawiali udzielenia odpowiedzi, niektórzy zrzucali winę na rząd, inni na zmiany klimatyczne. Pani, która była administratorką budynku, przyznała, że Miruna była dobrą i pracowitą dziewczyną, nie omieszkała jednak wspomnieć o zaległościach w opłatach i braku zaangażowania w sprawy komitetu mieszkańców bloku. Ta sama drobna, lecz ambitna, kobiecina zmusiła mnie do nagrania na kamerę fałszywych dokumentów podpisanych przez byłego administratora (pana z nosem krasnala ogrodowego spod siódemki), demonicznej postaci, która truła koty i bezwstydnie okradała fundusz mieszkaniowy. Potem wyszła za mną na korytarz bloku, pytając z jakiej jestem telewizji i kiedy przyjdę nakręcić reportaż o przekrętach administracyjnych w bloku w kształcie litery U po to, żeby cały kraj widział, z jakimi draniami musi się zadawać.

O godzinie szóstej, kiedy miałem już poczucie, że jestem doświadczonym reporterem śledczym, stanąłem naprzeciwko Firmy, w której pracowała Miruna i nagabywałem każdą osobę wychodzącą z budynku. Ściemniało się i obrazy są niejasne, widać niemal identycznie ubranych ludzi, którzy kierują się w pośpiechu do samochodów lub na przystanek autobusowy, z zamyślonym wyrazem twarzy, odganiających mnie nerwowo rękoma i rzucających zdawkowe hasła „Zapytaj w dziale PR, jeśli chcesz oficjalne stanowisko”, bądź po prostu, niezwracających na mnie uwagi. Następuje ujęcie z późnego wieczora, niewyraźne, nakręcone w pośpiechu na przystanku autobusowym, w którym szept dziewczyny, która zgodziła się ze mną porozmawiać, przygłusza nieustannie hałas ulicy i samochodów hamujących na przejściu. Nie można nawet rozpoznać rysów jej twarzy, sprawia wrażenie wystraszonego ducha, co rusz zakrywa twarz ze strachu, że zostanie rozpoznana, kiedy mówi o „piekielnym programie” Firmy, o pracownikach, którzy chcą odejść, o Mirunie, która stała się „ofiarą, nie pierwszą i niestety nie ostatnią”. Następnie śpieszy się na autobus i w nieskończonym geście pożegnania wpada do pojazdu pełnego ludzi.

Na końcu są czarne chmury, które otaczają najwyższe piętra budynku, takie same, jak podczas tamtego nocnego spaceru po mieście, kiedy myślałem, że to jakaś zjawa. Po powrocie do domu powiększyłem zdjęcie na ekranie komputera do tego stopnia, że piksele zamieniły się w wielkie plamy, i nie było wątpliwości, że ostatnie piętra budynku Firmy otacza gęsta mgła zwiastująca groźną burzę.

Najładniejszym fragmentem mojego niedokończonego filmu dokumentalnego jest scena, w której wujek Zaim – tak bowiem nazywa się ów starzec od gołębi z podwórza cerkwi – przestał się bać mnie i mojej kamery i zaczął opowiadać. Prawdą jest, że pozyskanie jego zaufania zajęło mi dwa dni i można by rzec, że utorowałem sobie drogę do jego serca za pomocą smakołyków z francuskiej piekarni zza rogu. Przyniesione przeze mnie chrupiące bagietki, croissanty z masłem i bułeczki z sezamem fruwały w powietrzu, doprowadzając do rozkoszy wygłodzone gołębie, a do błogostanu wujka Zaima, który zwracał się do każdego z osobna po imieniu, jak gdyby znał je od urodzenia.

Dopiero po dwóch dniach drobienia pieczywa, starzec rozchmurzył się i patrząc wprost do obiektywu kamery, z niezwykle poważnym wyrazem twarzy stwierdził, że Miruna zmarła tylko dla tych, którzy nie potrafią patrzeć. On natomiast nie rozumie, dlaczego ludzie są tacy ślepi i nie zdają sobie sprawy z tego, że owa blond dziewczyna spokojnie sobie stoi na wieży cerkwi w towarzystwie gołębi.

Może to wina słońca, którego promienie odbijają się od metalicznych wież i oślepiają bezlitośnie wszystkich, którzy próbują spojrzeć w górę, na krzyż na szczycie; może to z powodu wiosny, która wszystkim odbiera rozum, a może, po prostu, ludzie mają bielmo na oczach i dlatego nie widzą. Dlatego sprawa była jasna: dziewczyna spod ósemki; skądinąd bardzo kochana i cichutka, która by nigdy nikogo nie skrzywdziła, która przechodziła niemal niezauważona, niczym cień, przez podwórze bloku, chybocząc się na dość wysokich obcasach, „jak w nich można utrzymać równowagę?”, w ciemnych kostiumach, z tą samą nieśmiertelną dużą czarną torbą, nieustannie biegnąc do taksówki, ciągle w pośpiechu, podążając za sprawami niecierpiącymi zwłoki, owa dziewczyna stoi teraz grzecznie, w białej i długiej sukience, z rozpuszczonymi włosami, z bosymi stopami, na złotawym i lśniącym dachu cerkwi. Jak się tam znalazła, tego nie potrafił powiedzieć; nie widział jej jak unosi się w przestworzach – to pewne! – ale dałby sobie rękę uciąć, że widział czarownicę z dzwonnicy, która stale przeganiała gołębie. Kwietniowe słońce świeci łagodnie i tworzy złotawą aurę, idealną do kręcenia filmu w podwórzu bloku w kształcie litery U, w środku którego wznosi się cerkiew. Wieże połyskują, a splątane w powietrzu kable, ponad akacjami, też lśnią, jakby były owinięte cynfolią. Zaim opowiada, jego głos świszczy z powodu braku uzębienia, jego niebieskie oczy zakrywa czarny znoszony kapelusz filcowy, wyciągnięty ze zsypu na śmieci, specjalnie do „kręcenia filmu”.

Niemal nikt jej nie odwiedzał… jak gdyby była sama na tym świecie. Jeden taki wysoki brunet był u niej kilka razy, ale potem zniknął, jakby ziemia się pod nim zapadła.

– To był jej chłopak? – słychać mój zaciekawiony głos.

– Być może… Ale mnie się wydaje, że on był żonaty z inną! (Close-up na jego wyszczerbiony uśmiech)

– Dlaczego wierzysz, że może jeszcze żyć, wujku Zaim?

– Przecież ci powiedziałem, że żyje!

– No cóż! Pewne jest, że zniknęła z domu. Przyjechała policja i straż pożarna. Niedawno odbył się jej pogrzeb!

– Ja sądzę, że była zbyt samotna… – zamyślił się wujek Zaim, patrząc w dal. – Kobieta, która nie kocha, jest jak niepodlewany kwiat. Usycha. (Zbliżenie na zwiędnięte kwiaty w wazonach ze zniczy)

– Na to się chyba nie umiera, wujku Zaim? W gazetach pisano, że zabiła ją praca…

– Człowieku, daj mi spokój z pismakami! Po co mnie pytasz, skoro już wiesz, co piszą w gazetach?

– Spokojnie, wujku Zaim, nie gniewaj się, ja tak tylko paplam (W kadrze widać kolejną francuską bagietkę, którą podsuwam, by udobruchać starca)

– Nie pozostaje ci nic innego, tylko zapytać jej samej, dlaczego zmarła… Widzisz ją? Spójrz, o tam! (Zbliżenie na jego brudny paznokieć wskazujący błyszczącą w słońcu wieżę. Zbliżenie na wieżę, na której nie widać niczego poza kilkoma gołębiami).

– Gdzie ona jest, wujku Zaim, bo tam u góry nie ma nikogo? Zostań, gdzie idziesz?

– Idę po moje filmy – odpowiada Zaim z tajemniczym uśmiechem na twarzy, odwraca głowę w kierunku kamery, a następnie znika w zaroślach.

– Jakie filmy, wujku Zaim? – słychać mój głos, ale pytanie pozostaje bez odpowiedzi. (Tu kończy się nagranie, spośród pączkujących zarośli wynurzają się wąsy pstrokatego kocura o niebieskich oczach i mądrym tygrysim spojrzeniu).”


Przekład z języka rumuńskiego - Magda Suwara

Dziękujemy Miejskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu za udostępnienie tłumaczenia, które powstało w ramach festiwalu Miesiąc Spotkań Autorskich.