„Kompas literacki” - fragment powieści „Księga Reghiny” Ioany Nicolaie

Ioana Nicolaie
KSIĘGA REGHINY [fragment]

[...]

„Damiana ujrzałam po raz pierwszy pewnego zimowego wieczoru, kiedy nie masz co robić i idziesz, akurat do Şanţ, na wieczornicę. Jest mróz, czarne nawoskowane trzewiki skrzypią. Założyłam długą spódnicę w kwiaty, a na górę cienką bluzę z haftowanymi własnoręcznie rękawami. Nie zdejmuję kożuszka bo zgaduję, że jest w pokoju na tyłach, na końcu stołu. Siedzi razem z innymi młodymi, mówi coś o kapralach, o musztrze, ale wymarzłem na posterunku, gdy pełniłem wartę, dziw, że jeszcze mam nogi, umierałem z bólu jak ściągałem buty. A żebyście widzieli jak jeden roztrzaskał sobie mózg.

Miał czysty, wyrazisty głos. Dlaczego słuchali go, gdy mówił? Ale nie spojrzałam w ich stronę, lepiej jak pozostanę odwrócona tyłem. Valer to ten, który pisał do mnie listy z wojska. Valer zaciągnął się pół roku temu. Ileż mi dawał znaków z pociągu, jakże błyszczała mu twarz. Pociąg Jassy-Timişoara odjeżdża z dworca o 11 rano. Gdy słońce wyskoczyło znad kamieniołomu, tory kolejowe wypełniły się chustkami. Nie mogłam się ich naliczyć, było ich zbyt dużo, kłuły białko oka.

– Dwa lata w wojsku, a gdy wrócę to się pobierzemy, nie może być inaczej. Obiecaj mi, że tak zrobimy, obiecujesz?

Od tylu sekund, minut, godzin, dni i drewnianych walizek, obok czarnych spodni z drelichu, i białej koszuli, nie mogłam powstrzymać łez. Skinęłam głową na tak, tylko że to nie przyrzeczenie.

Teraz, na wieczornicy, lepiej zajmę się swoją robotą, od kilku dni ślęczę nad obrusem. Haftuję duże dzikie róże na polu z panamy. Zapełniam je z łatwością, linia nici za linią nici aż wszystko staje się wypukłe, ożywa, rzuca się szybko w oczy. Mam zrobione brzegi całego rysunku, wystarczy teraz przejść do pierwszego płatka. Dziewczyny śpiewają, większość z nich widzę po raz pierwszy, prześcigają się jedna przed drugą! Ja też pomrukuję coś wesoło, marmaroskiego, ale tylko w myślach. Obce dziewczyny zaglądają na chłopaków, rzucają spojrzenia, wołają ich. Będę panną młodą, patrzcie no, za niespełna siedem miesięcy, tylko ja.

Kwiaty są na całej ziemi i na skale za domem i przy strumyku i nad brzegami Ilwy i na łąkach i we śnie z trawą aż po pas i tu gdzie, od przeszło dwóch lat nie mogę się ruszyć.

– Dołóż margerytkę, mówię, i duże niebieski dzwoneczki. Weź też róże zza zagonu. Narwij gałązek jabłoni!

I tak też robimy gółka z jednej strony, mostki wiśniowe z drugiej, kilka jaskrów chociaż one szybko zwiędną, a na końcu dodajemy strumyk pelargonii. Białych i czerwonych, zatrzęsienie, wypełniły cały ganek jak nigdy. Gdybym skryła się na końcu, za beczką, pąki zasłoniłyby mnie powoli. Wychodziłyby prosto ze mnie, całe z liśćmi, może by mnie uleczyły, bowiem pelargonie, jak wiadomo, mogą zamknąć każdą ranę. Zmazałyby strach, ból, uzdrowiłyby to, co w głowie i między kośćmi.

Zegar wybił dziewiątą, gdy Damian usadził mnie na koźle wozu zrobionego przez tatę, z kołami żwawymi i końmi jakich nigdzie indziej nie ma. Mama uścisnęła mnie tylko raz.

– Niech ci odtąd szczęście sprzyja Reghina, tylko Bóg będzie zawsze przy Tobie.

Jaskółka zniżyła nagle lot, niezauważalnie, odbiła się od mojego ramienia, a potem od gniadego. Na szczęście mogła zawrócić w powietrzu, w przeciwnym razie trafiłaby w stos drewna na opał zebranego tej zimy. To mogło być pisklę, bo był czas lęgu, niekiedy wsadzaliśmy rękę do dziupli, by je wyjąć, nie wiedząc że, jeśli je tkniemy, matki nie będą już ich karmić. I drżeliśmy na myśl, że wyjmiemy węża.

Pożegnaj się panno młoda z braćmi, siostrami, z domkiem pełnym kwiatów. Deska owinięta wełnianą derką, na której siedziałam, wydawała się straszliwie twarda. Opuszczałam gospodarzy, tak, wielki dom z piwoniami, których pąki były gotowe wystrzelić, ze studnią z kołem, które nie skrzypi, ze stodołą, z zabudowaniami, gdzie wszystko było na swoim miejscu. Odjeżdżałam od siostry, Marii, która biegała po podwórku w niebieskiej sukience. I odchodziłam też od drugiej siostry, Valerii, która umarła w wieku dziewięciu lat od końskiego kopyta. Zostawiałam też moją mamę Arsînicę, co to znała na pamięć gwiazdy i miasta, która już o świcie nastawiała odbiornik radiowy i mogła ci opowiedzieć o dalekich krajach. Rozumiała węgierski, chociaż na niewiele jej się to zdało. Trzymała jeszcze w kufrze dwa sznury srebrnych monet, z czasów Cesarstwa. Talary do założenia na szyję. Tylko tego, co będzie w Văralii, nie dalej niż dziesięć kilometrów, czyli tam, po drugiej stronie wzgórza, mama nie miała jak przewidzieć.

Damian wskoczył na kozła, po mojej lewej, i chwycił za lejce. Pociągiem mogłeś przewieźć zaledwie siebie i co najwyżej torbę. A my mieliśmy do przeniesienia cały początek życia. Czterech mężczyzn dźwignęło skrzynię posażną i przymocowało ją grubymi linami. Miałam w niej wszystko, całymi latami tylko szyłam i haftowałam. Nawet ciężki obrus z dzikimi różami był na swoim miejscu, dobrze złożony. Obok skrzyni wrzucili też dwa koźlątka ze związanymi nogami, które beczały całą drogę.

– Bywajcie zdrowi, drodzy teściowie.

Wielka drewniana brama z daszkiem krytym dranicą otwarła się na oścież, droga była sucha, żadnej kałuży, mieliśmy szczęście, wysechł każdy brzeg, jakby to było po deszczu? I tak oto ruszyliśmy pośród sąsiadów, bywaj zdrowa pani Aurico, pani Sabino, pani Ioano! Bywaj zdrów, panie Antoni, panie Alexandru. Od teraz jestem żoną i jadę właśnie do miasta, do Văralii, gdzie życie jest niewymownie dobre. Znajdę sobie może pracę. Albo będę siedzieć, jak większość kobiet, w domu. Dom będzie lśnił, będę czekać na męża z obiadem albo kolacją podanymi do stołu, zrobię grządki jeszcze tej wiosny i będę zbierała wielkie kosze warzyw i szczypioru. Będę kopać ziemię i zbierać plony, będę szyć i haftować, będę wstawać, gdy pierwszy kur zapieje i kłaść się bardzo późno, że dziesięć lat zmieści się w środku i nigdy nie nastanie noc. I wychowam dzieci, i co z tego, że wydam wam się przez ten czas tylko biednym podlotkiem, skąd tyle zmartwienia? Bo dobro czeka, by je brać garściami, jest wielkie jak wzgórze, które minęliśmy w dwie godziny.

Damian patrzył tylko na mnie, cała twarz mu się śmiała, że taką ślicznotkę wziął za żonę. Nie mógł się doczekać chwili, gdy znowu zobaczy moje włosy, teraz spięte w kok jak u mężatek, gdy wsunie między nie palce, gdy będzie tulił mnie w ramionach. Pokocham go, powiedziałam do siebie, kiedy dotarliśmy do pierwszego mostu nad rzeką. Okrągłe kamienie połyskiwały w Someşu.

Wjechaliśmy do Văralii około południa, po tym jak ominęliśmy kamieniołom a następnie tunel. Domy tłoczyły się jedne w drugie, z ogródkami warzywnymi z przodu, malowane na zielono lub niebiesko. Nie wiedziałam, co zrobić w zawiązanej pod brodą chustce. Więc siedziałam sztywna jak świeca. Damian śmiał się, przywiozłem sobie żonę, koniec szczenięcych lat, a co, myśleliście, że się nie ustatkuję?

– Może i latałem z kwiatka na kwiatek nim skończyłem te dwadzieścia cztery lata, ale nadszedł czas bym wybrał tylko jedną.

I spojrzał na mnie. Niebo przykleiło się do jego koszuli rozpiętej pod szyją. Dwie plamy z niego, niebieściutkie, rozłożyły mu się już na samym początku między powiekami. Wyprzedziły nas dwa wielkie samochody pełne kamieni. Unosiły się za nimi grube kłęby pyłu. Miasto zaczynało się przy rzece, a następnie opadało ku wzgórzom po drugiej stronie. Tam były hotele i państwo, którzy przyjeżdżali na kuracje. Ale my nie zapuszczaliśmy się między nich, bo i po co? Sunęliśmy już po trzeciej drodze, przekraczaliśmy tory kolejowe, zostawialiśmy za sobą cmentarz, potykaliśmy się na urwistym wzgórzu, aby przedrzeć się wreszcie ponad nim, tu, tak blisko naszego przyszłego ogrodu. Wierzby urosły ogromne w jego dolnej części, a akacje rozmnożyły się w górnej. Po bokach zaczynaliśmy karleć my, aż staliśmy się mniejsi niż mrówka. Ale ramiona trzymajmy szeroko otwarte, bo jak wślizgną się obcy do środka?

- To nasze, Reghina. Dobrze nam będzie, tylko musimy być pracowici. Dużo, dużo pracy.

I postawił mnie na ziemi jak piórko. Dom pobielony z zamkniętymi okiennicami. Dom z gankiem i stajnią, szopą i rozciągającym się wokół ugorem. Dom z żółtą ziemią, twardą jak skała, w ogródku z przodu. Męża też pokocham. Wzgórze wyrastało tuż przed tobą tak wysokie, że trudno było znaleźć drogę do wyjścia. Miasto ma szpiczastą wieżę austro-węgierskiego kościoła. Może nocą, gdy wszystko spowija czerń, podpiera nas swymi niewidzialnymi przewodami. Ale nie za dnia, nie kiedy życie pęka we wszystkich stawach i mogłoby wyjść na jaw to, co bardzo dobrze skrywane. Nic wstydliwego nie powinno wyjść na wierzch, kiedy zostajesz żoną, absolutnie nic, cokolwiek by to było, ściśnięte pięści, zaciśnięte zęby, by nic nie pisnąć, nigdy.


Przekład z języka rumuńskiego: Joanna Kornaś-Warwas