Octavian Soviany
ARCHIWA Z MONTE NEGRO [fragment]
„[...] Monte Negro nazywana jest ta dziwna konstrukcja rozpostarta na grzbiecie
podłużnego wzgórza, przypominająca garb wielbłąda.
Goszczą tutaj głównie ci, którzy pragną odmienić swoje życie w kolonii:
zdetronizowani władcy, ministrowie, którzy popadli w niełaskę, podstarzałe
prostytutki, kilka ckliwych sutann w kolorze liliowym.
Przy wejściu kłania ci się brat furtian, potem zostajesz oddany pod opiekę markietanki.
O, niezastąpiony hamburger przedostał się i do tej piwnicznej stołówki,
gdzie beznogi akordeonista gra Marsz Radetzkiego.
Pomysłowe ogniste temperamenty operują maszynkami do mielenia, których
zadaniem jest nakarmienie imperium śliniących się gąb.
Zamek ma zapasy mięsa na kolejnych tysiąc lat.
Dostajemy wojskowe suchary, które maczamy w sosie czerwonym niczym krew.
Nagle, w grupie kobiet otaczających brata kucharza, spostrzegam
Marię-Christinę.
Patrzy na mnie z ironią. Następnie pyta, czy chciałbym kupić jakieś
broszury. Takie oto są moje wspomnienia z pewnego domu publicznego.
..................................................................
Oto ja, leżę nagi na prostokątnej płycie kamiennej.
Postać ubrana na biało (prawdopodobnie siostra miłosierdzia) wyciąga mi
igłę z ramienia.
Na zewnątrz widać wielkie zwały ziemi i olbrzymie jamy, przy których można
zauważyć ślady ogniska i kuchni polowej.
Kobieta (którą nazywają Zaklinaczką Snów) mamrocze ze smutkiem:
- Tu był zakład krawiecki, a tam szewski. Po drodze sklep korzenny.
Spędzamy wieczór w opuszczonej koparce. Koło północy kobieta przynosi
naręcze świec i zapałkę. Do świtu palimy świece i płaczemy. Rozmawiamy o
sklepikach kolonialnych, o niebieskiej fasadzie fabryki z namalowaną reklamą
makaronów. Wspominamy małą arcyksiężną, która wyemigrowała, jak się wydaje, do
Australii.
Zaklinaczka Snów zapala ostatnią świecę.
Teraz widać, że jamy są zamieszkałe. Na brzegu jednej z nich kościsty
starzec stara się usilnie zapalić lampę naftową. Z kolejnej dziupli wychodzą
szpetne flądry pobrzękujące zardzewiałymi pasami cnoty. Chuderlawy i włochaty
samiec próbuje ugryźć je w pośladek. Członek ma ucięty niemal u nasady.
Tak wyglądają byli włodarze zamku, opisywani w księgach historycznych.
Onegdaj, tutaj rozciągało się pastwisko, na którym zatrzymywały się wozy cyrkowe.
Mechanizmy, starannie schowane za żywopłotem, wydmuchiwały wspaniałe bańki we
wszystkich wielkościach i kolorach. Wręczono nam siatki na motyle i stroje z
pokracznymi skrzydłami jaskółek. Skakaliśmy na trampolinach na wysokość kominów
z cegły. Przypominam sobie kuzynki z pomalowanymi na złoto rzęsami i
błyszczącymi papierowymi koronami na głowie, wyłowionymi przez Kostasa Venetisa
z dna cylindra.
Zaklinaczka Snów podaje mi jabłko. Ma twarz skąpaną we łzach. Oklapnięte
skrzydła zwisają jej wzdłuż białego munduru pielęgniarki.
.....................................................................
Opowiem o sobie tej nieznajomej, która nie jest Marią-Christiną.
Jestem ostatnim potomkiem pewnej arystokratycznej rasy.
Zamieszkuję ponurą chałupkę, rodzaj dworku, prawie bez dachu.
Magiczne lampy wyświetlają na golusieńkich ścianach okrągłego salonu film z
mojego poprzedniego życia.
Oto ja, u boku kuzyna, który padł w bitwie pod Solferino, wdrapuję się na
zielone zbocze pagórka o zmierzchu. Z mahoniowego powozika dla dzieci
uśmiechają się do nas nasze małe przyjaciółki: Maria-Luisa, Maria-Antonia,
Maria-Augusta.
Republikańskie rządy patrzą na mnie z odrazą, lista moich grzechów oburza
demokratyczną epokę czosnku.
Onegdaj uczyłem się alchemii od magów irańskich, uczęszczałem do szkół
astrologicznych i towarzystw teozoficznych.
Przez pewien czas parałem się szlifowaniem diamentów w pewnym holenderskim
miasteczku.
Widzę się na pokładzie statku wiosłowego, przemierzającego błotniste wody pewnej
amerykańskiej rzeki.
Brzegi, usłane kolosalnymi rzeźbami przodków, ukrywają za zasłonami z pnączy
salony taneczne, baśniowo oświetlone sklepy z lalkami, gabinety kosmetyczne
sprzedające pojemniczek z pomadą wyłącznie w zamian za skalp pełen krwi.
Jestem gościem w koszarach w Vera Cruz, gdzie staje do poboru pluton
egzekucyjny, na nabrzeże Genewy przybywam w samą porę, by stać się świadkiem
zamachu wykonanego za pomocą piły i by wystraszyć się szubienicznego spojrzenia
Luigiego Lucheniego.
Jakaż słodka jest śmierć w Schönbrunn, gdzie dobrzy kasztelanie wydają
rozkazy niszczenia bocianich gniazd i zakazu używania studni.
O, a tu leżę w obitej aksamitem trumnie, w uniformie pułku michajłowskiego.
Za chwilę zostanę pochowany pośród łodyg janowca skrzydlatego, obok malachitowego
sarkofagu carewicza.
Widzę się w stroju pazia, wspinającego się do krypty zamku, by uścisnąć
kamienną dłoń wuja Maxa, arcyksięcia.
Drzwi do okrągłego salonu zostaną zamurowane, chorągwie zdjęte ze ścian.
We wsi opowiadają, że posiadłość została wynajęta, zaś właściciele
wyjechali do Ameryki.
........................................................................
Ostatecznie, w wyniku Traktatu z Saint-Germain, z całego rodzinnego majątku został tylko kufer polowy i wyszczerbiony miecz z niemal nieczytelną inskrypcją.
........................................................................
Widzę, jakby to było teraz: letnie sukienki ułożone w woreczkach podróżnych
jak we wspaniałej renesansowej pantomimie, zaś między brzęczeniem łyżeczek i
jasnozłotymi aureolami dziewczyn z prasowalni panowało dziwaczne podobieństwo,
dopasowanie dźwięków i kolorów, rymów i asonansów.
Służący sprzątali, niańki wycierały dzieciom brudne noski, ojcowie zamykali
na klucz torby wypełnione klejnotami rodzinnymi i wyblakłymi dyplomami
imperialnymi, zaś na zbutwiałym parkiecie jadalni trzymano listy pożegnalne,
podzielone zostały chronometry i mapy, błyszczące kompasy z niklu. Klan ciotek
wyłonił się zza drzwiczek powozu, grubiutkie i śniade ręce potrząsały siatkami
na motyle, bambusowymi laskami, proporczykami i fujarkami.
A gdy furgonetki zapełniły się osobnikami w ubraniach eksploratorów, jak
ryciny z korytarza upchanego bezużytecznymi półkami, nastąpiło nagłe zaćmienie słońca,
zaskrzypiały złowieszczo tajemnicze przekładnie i śniada dłoń zaczęła szukać wszy
na głowie ostatniego mieszkańca dworku: dziecka z drucianymi skrzydłami, ubranego
w strój pazia.
........................................................................
Ta sama kobieta w bieli prowadzi mnie do dormitarza.
Jest nas tam około pięćdziesięciu dusz, stłoczonych jak sardynki w puszce,
na dwóch pryczach poplamionych od ukąszeń pluskiew.
Na noc otrzymuję strój w kształcie worka, ze sprzączkami i mocnymi paskami.
Ten strój to kaftan bezpieczeństwa.
Z zewnątrz dociera do nas łopot ogromnych skrzydeł. Ponure skrzypienie
wiatrowskazu na kalenicy dachu.
Nasza strażniczka mówi, że nie wolno nam zgasić światła.
Obok mnie śpi śniady mężczyzna, prawdopodobnie Arab albo Hindus. Miota się
we śnie, chrapie, potem nagle siada i zaczyna płakać. Mówi, że schował pod
materac kawałek chrząstki z kolacji i żąda, by postawiono go przed sądem.
Robi się zgiełk. Śniady mężczyzna dostaje pięścią w brodę. Następnie nocni towarzysze
odwracają go twarzą w dół i zaczynają go łoić po tyłku paskiem od kaftana
bezpieczeństwa.
Na zewnątrz deszcz kaleczy ścianę pokrytą porostami.
A teraz zaczął opowiadać starzec z mojej prawej strony. Jego nos w całości
pochłonął syfilis. Mówi nam, że posiadł wszystkie kobiety w zamku, jadł z
każdego talerza i pił z każdego kielicha.
Następnie mówi o wietrze, który pewnej Niedzieli Palmowej wymiatał podwórze
Carskiego Sioła.
I o synach Pana Boga, którzy zapragnęli córek śmiertelników.
Z zewnątrz słychać kukułczy śpiew.
Potem, kiedy jest już późno, ktoś zaczyna nucić piosenkę kabaretową.
Butelki palinki wychodzą z kryjówki i krążą z rąk do rąk. Kobieta w bieli
zezwala śniademu mężczyźnie na rozwiązanie podwiązek.
Demon pożądania rygluje okna i zamyka okiennice.
Tu bardzo łatwo może się przekształcić w zwierzę, a nawet demona.
...........................................................................
W pogodny zimowy dzień patrzę na okna opactwa.
Śnieg padał cały poranek. Płatki śniegu, wielkości główek sałaty, spadły na
bezlistne wiązy i szpiczastą strzałę na szczycie dzwonnicy.
Na dworze stały olbrzymie bałwany ze śniegu, ich bezkształtne głowy okryte
blaszanymi garnkami sięgają okien z ostatniego piętra.
Późno, kiedy popiół zdusił ogień w kuchni, niegdysiejsi służący mojego ojca
wyszli ze stajni i przybudówek, w pelerynach przeciwdeszczowych, które tylko w
połowie zakrywały ich brudne, zamieszkane przez pasożyty, skrzydła.
Złapali się za ręce i zaczęli powoli, bardzo powolutku, kręcić się wokół
śnieżnych kolosów, których oczy migotały krwawo w popielatym świetle
zachodzącego słońca.
Na gałęziach tymczasem wiszą miliony zapalonych świec.
Módl się za mnie, karmelowa córeczko.
Módl się za mnie, moja irlandzka dziecino.
Nim zupełnie zmorzył mnie sen, siostra zakonna Francisca poprosiła mnie do
oratorium.
.............................................................................
W dormitarzu czuć zapach tytoniu i potu.
Skądś przyprowadzono na łyso ostrzyżoną dziewczynkę, o trójkątnej
twarzyczce blednącej w świetle lampy naftowej.
Na kolanach trzyma karła przypominającego wyglądem borsuka.
Od czasu do czasu karzeł uderza dziewczynkę po palcach końcówką linijki.
Ona cichutko kwili. Wtedy karzeł wali ją jeszcze mocniej. Dziewczyna wydobywa z
siebie zwierzęcy jęk.
Płomienie lamp zaczynają się kopcić. Wiatr gdzieś zbił szybę okna.
Śniady mężczyzna prosi teraz kobietę w bieli, żeby rozpięła mu spodnie.
Kobieta zdejmuje spódnicę, ma na sobie tylko halkę odkrywającą nogi, zaś śniady
mężczyzna mówi, że chce się wysikać na jej uda.
Skrzat wpycha dziewczynce do ust gruby plaster mocno czosnkowego salami.
Dziewczynka się uśmiecha. Ma tylko dwa zęby, długie i czarne niczym
starucha.
Napisałem wiele pieśni o tej dziewczynce.
Ludzie myśleli, że się wygłupiam, anioły jednak płakały nade mną z litości.
Widzę, że nadchodzi dzień.
Zaklinaczka Snów rozbiera się do naga, kładzie się na stole, rozkłada nogi
i pokazuje nam, że pozbawiono ją płci.
Ulrichu von Lichtenstein, jesteś potworem.
.............................................................................
W oratorium płonie wielkie polano.
Siostra zakonna Francisca podaje mi napój wzmacniający.
Mówi, że podczas podobnej nocy, Cyganie ukradli z opactwa wszystkie
dewocjonalia. A rybacy znaleźli potem w sitowiu małą syrenkę. Miała czerwone
skrzela z dwoma świeżymi, jeszcze krwawiącymi, ranami.
Stopiła się w ciągu kilku godzin i zostawiła po sobie tylko srebrny i
kleisty ślad, podobny do śluzu pozostawionego przez ślimaka na liściu łopianu.
Od tamtej chwili mój ojciec już nigdy się nie uśmiechnął.
Zaś w sypialniach paziów zaczęły się pojawiać wilgotne plamy.
Mój ojciec był władcą z białymi faworytami, przypominał
z wyglądu ostatniego Kaisera.
On nie był światłem, ale przyszedł złożyć
świadectwo o świetle.
I tak pewnej ciemnej nocy, samotny i przez
nikogo nierozpoznany, udał się w kierunku kolonii.
Z tego właśnie powodu, siostra Francisca
gra z takim smutkiem na organach.
Dlatego też zniknęły stalowe hełmy żołnierzy, wsłuchujących się na
klęczkach w liturgię oraz narzuty ze złotymi guzikami, naramienniki i ostrogi.
................................................................................
Przez dziurę w oknie, które dziś pozostało zamknięte, dostrzegam miasto
pokryte białawą mgiełką poranku. Towarzysze mojej niewoli mówią, że miastem tym
rządzi brat przeor. Niektórych z nich zmuszano, na jego polecenie, do żebrania po
wznoszących się łagodnie pod górę ulicach lub na placach pilnowanych przez
zzieleniałe posągi z brązu. Pozwolono im nawet porozmawiać z lokalnymi
mieszkańcami, opowiadającymi co im ślina na język przyniosła o władcy klasztoru
i miasta, którego nigdy nie widzieli na oczy.
Podobno jest wynalazcą fraku dla upiorów, właścicielem jedynego kina w
mieście, w którym widzowie i cienie z płótna, spośród których rozpoznać można
było licznych radnych, a nawet jednego podpułkownika, swobodnie wymieniali się
uściskami dłoni, znaczkami pocztowymi i bilecikami miłosnymi.
Podejrzewają, że jest też kustoszem biblioteki, w której kilka kobietek wyrywa
się z kartek zielników i codziennie siada na kościstych kolanach profesorów
nauk przyrodniczych.
Posiada też jeden burdel, z którego dziewczyny do rozrywki (z niebywałą
łagodnością i jawnością) są widoczne na magicznych lampionach.
Mieszkańcy wiedzą, że zawsze, kiedy na głównych ulicach pojawia się powóz z
zaciągniętymi zasłonami, oznacza to inspekcję brata przeora.
I za każdym razem udający ślepców i kaleki, dzieci zbiegłe z sierocińca,
inwalidzi wojenni i kobiety lekkich obyczajów biegną, żebrząc o łaskę, za
tajemniczym powozem, z którego czasami dobiega stłumiony dźwięk uroczystych
akordów organów.
...............................................................................
Kolejnego dnia poszukiwałem Marii-Christiny w jadalni.
Nie było jej. Nie było ani markietanki. Ich miejsca zajęli jacyś posępni
mnisi, którzy przed wlaniem chochli gorącej zupy do miski, pytali, czy nie
chcemy się wyspowiadać.
Następnie zostaliśmy ustawieni w dwóch rzędach i trzymani godzinami na niekończących
się korytarzach.
Zamek ma zapadające się nieoczekiwanie wnętrza, schody zawieszone w
powietrzu, niezliczone opustoszałe pokoje, zamieszkałe wyłącznie przez roje
szczurów.
Jutro, kto odmówi spowiedzi, nie dostanie jedzenia, brzmi polecenie brata
przeora.
Mnisi noszą chińskie kapelusiki z żółtymi i czerwonymi malunkami smoków.
Już gdzieś widziałem te obślinione i szczerbate usta, te kaprawe oczy, te
pryszczate nosy niczym członki obgryzione przez szankier.
Na drzwiach ukrytych pod draperią ze zdziwieniem rozpoznaję wyraz Varieté.
Sala, z ornamentami wykonanymi ze stiuku, jest arcydziełem wulgarności.
Na scenie kilka tancerek kankana wymachuje zwiotczałymi udami w czarnych
obcisłych kabaretkach.
Z trąbek wydobywają się ostre dźwięki, niemal histeryczne, zaś perkusista
(pryszczaty chłystek) porusza się w transie.
Gdzie jesteś, moje irlandzkie dziecko? Słychać głos solisty.
W dłoniach mnichów pojawiły się zapalone świece i krzyże.
I nie ma tu nikogo, kto mógłby mi wyjaśnić sens tej alegorii.
................................................................................
Później, gdy mnisi zniknęli, a drzwi głośno zatrzasnęły się z zewnątrz,
dostrzegamy, w purpurowych odblaskach reflektora, meksykański kapelusz i złote zęby Kostasa
Venetisa. Mówi nam, że jest dyrektorem teatru, a kolejny numer nazywa się Kolacja
zakochanych.
Na scenie pojawia się duży stół jadalny. Na jednym końcu siedzi mężczyzna,
na drugim kobieta. Ona udaje, że je, on udaje, że pije. Na ich twarzach maluje
się smutek nie do opisania.
Mężczyzna zaczyna opowiadać. Mówi o dziurze po pocisku, w której żyli
czterej ślepi piechurzy, o ranie w piersi i błotnistej ulicy, na której pożyteczny głupek opycha się kawałkiem
sinego płucka.
Kobieta natomiast przypomina sobie o zboczu pełnym liliowych kwiatków
nieopodal cmentarza wojskowego, a następnie wyjmuje z gorsetu pudełeczko z
kokainą.
Następnie piją z tego samego kielicha domowe wino czerwone, nazywane przez
chłopów krwią zająca.
Mężczyzna jest młodym ułanem, którego widziałem upadającego u stóp ściany pokrytej
glicynią na tyłach domu parafialnego.
Kobieta ma włoskie rysy Marii-Christiny.
Naturalnie, Monte Negro to nie byle jaki zakład dla obłąkanych.
..................................................................................
W międzyczasie wprowadzono na scenę ostrzyżoną na łyso dziewczynkę, po to
by asystowała iluzjoniście.
Ten daje jej wypić probówkę z brązowym napojem i pyta, czy diabeł jest
obecny wśród widzów.
Jestem przekonany, że te pomylone występy cyrkowe odbywają się bez zgody
mojego ojca.
Skarbnikom już dawno kazano usunąć jego podobiznę z monet.
Nagle wpada mi w ramiona zimne i spocone ciało. To kobieta. Słyszę, jak
szczękają jej zęby.
Oboje szczękamy zębami.
Na scenie dziewczynka dostaje konwulsji i uderza głową o podłogę.
Oblewam się zimnym potem, kiedy zdaję sobie sprawę, że wskazuje mnie
palcem.
Tancerki kankana ponownie tańczą lubieżnie sarabandę.
Zaś istota, którą trzymam na kolanach, obejmuje mnie kurczowo i prosi, bym
na zawsze został w Monte Negro.
Przekład z języka rumuńskiego - Magda Suwara
Dziękujemy
Miejskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu za udostępnienie
tłumaczenia, które powstało w ramach festiwalu Miesiąc Spotkań
Autorskich.