Cătălin
Dorian Florescu
CZŁOWIEK,
KTÓRY PRZYNOSI SZCZĘŚCIE
[fragment]
„[...]
Przeważnie poświęcał statkowi niewiele uwagi. Miał coś
ważniejszego do roboty: musiał zdobyć kilka centów, żeby
napełnić burczący żołądek. Twarda bułka ze śledziem, kanapka
z ogórkiem albo kilka knyszy i pożywny barszcz w dzielnicy
żydowskiej przy Orchard Street.
Dziadek
nie był wybredny, podobnie jak rzeka. Było mu obojętne, kto go
żywi – Irlandczycy, Włosi czy Żydzi, ważne było tylko, żeby
dostać coś na ząb. Jeśli wieczorem zostawało mu jeszcze sześć
centów na nocleg w przytułku dla gazeciarzy, był to dobry dzień.
A już wręcz świetny, jeśli dziadek mógł sobie pozwolić na
tytoń do żucia.
Nigdy
by się nie przyznał, że robi na nim wrażenie widok parowca,
przepływającego wzdłuż ulic dzielnicy East Side, wyładowanego
wartościowym lub bezwartościowym ładunkiem, zależnie od punktu
widzenia.
Było
to tylko kilku zmarłych więcej, niemających świetnych nazwisk, a
czasem nawet imienia, jeśli chodziło o nieochrzczone noworodki.
Często na nabrzeżu nikt ich nie żegnał. Ponieważ nie mogli sobie
pozwolić nawet na śmierć, miasto opłacało ich ubogi pochówek.
Ten jeden, jedyny raz zmarli wychodzili na swoje.
Kiedy
dziadek czyścił buty na końcu Delancey Street, kiedy stał na rogu
między Union Square i Chatham Square i śpiewał najnowsze szlagiery
lub sprzedawał gazety koło jakiejś fabryki albo synagogi, statek
był już tylko odległym wspomnieniem. Podobnie jak wtedy, gdy
chłopak bił się o niedopałek papierosa albo o resztki piwa z
beczek obok którejś z niezliczonych spelunek. Tylko wspomnieniem,
ale niezatartym.
Żaden
z tych chłopców nie przyznałby, że sprawia ono na nim wrażenie,
ale za każdym razem się zdradzali. Patrzyli nań o moment za długo
albo zbyt obojętnie pluli tytoniem, mrucząc: – To się może
szybko przytrafić każdemu.
Zmarli
z East Side regularnie przepływali obok nich i tyle. Życie było
dostatecznie skomplikowane, żeby obciążać je jeszcze śmiercią.
Jeśli jednak zapytano by dziadka w cztery oczy, dowiedziano by się
może, że jednej rzeczy na pewno nie chciał: wylądować tam, gdzie
płynął ten statek. Ale nikt go o to nie pytał. Nikogo nie było.
Był sam.
– Volevo
an impressive funerale – mawiał jeszcze jako stary człowiek swoim
dziwnym zlepkiem języków. Marzył mu się czarny powóz o szklanych
ścianach, przez które widziano by go leżącego w jego najlepszym
garniturze na eleganckim suknie. Za powozem orkiestra dęta. Tak
przewozili przez getto swoich zmarłych Irlandczycy i Włosi.
Wydawali na to ostatnie pieniądze, jeśli jakieś mieli. Tego chciał
dziadek, ale tak się nie stało. Na koniec za tanią trumną szliśmy
tylko matka, Pasquale i ja.
Pierwszego
stycznia 1899 roku dziadek stał w połowie drogi między mostem
Brooklyńskim a Rutgers Slip, gdzie latem kąpał się w rzece i
przyglądał się krzątaninie przy pirsie. Roześmiałby się
każdemu w twarz, kto by twierdził, że East River to nie rzeka,
lecz długa cieśnina morska. Mieszkańcy getta nie myśleli o niej
inaczej niż o potężnej rzece, której powierzali swoje odpadki i
odchody oraz swoich zmarłych. Która ich myła i nad brzegami której
siedzieli czasem, żeby na kilka chwil uciec od miejskiego tłoku.
Dziadek
był rad, bo ostatniego dnia roku sprzedał sporo gazet na dolnym
Broadwayu, chociaż jego najważniejsi klienci, uprawiający handel
obwoźny, którzy stale potrzebowali papieru, już tylko rzadko się
pojawiali. Wielu z nich dało za wygraną wobec wyjącego wiatru i
wcale się nie pokazało.
Dziadek
wołał najgłośniej jak mógł: – Dodatek nadzwyczajny! – gdyż
było to prawie zawsze skuteczne. Tak wiele tych „dodatków”,
które reklamował, nie mogło wcale istnieć. Kiedy szedł przez
Elisabeth Street, gdzie przede wszystkim mieszkali biedni
Irlandczycy, jego dodatki dotyczyły przede wszystkim Anglików,
którzy uciskali Irlandię. Na Mulberry Street były one obliczone na
Włochów: zamach na króla, susza, epidemia w ojczyźnie. Na Orchard
Street trzeba było z kolei atakować cara.
Jego
szef Paddy Jednooki radził mu: – W przypadku morderstwa tutaj w
mieście wołaj jeden raz „dodatek nadzwyczajny”. Moskwa i Kijów
wypędzają Żydów z miasta? W Rosji panuje wielki głód i dlatego
Żydzi umierają? Dwa razy „dodatek nadzwyczajny”! Kiedy nic się
nie dzieje, w takie dni wołasz trzy razy „dodatek nadzwyczajny”,
bo koniecznie musisz coś sprzedać. – Zawsze znajdowała się
jakaś okazja, żeby zachęcać do tych dodatków. Tylko z powodu
zmarłych w getcie nikomu nie przyszłoby do głowy wołać „dodatek
nadzwyczajny”.
Jednooki
był tylko trzy, cztery lata starszy od dziadka, ale mimo to był
znawcą tych wielu „dodatków nadzwyczajnych”. Nazywał się tak
nie dlatego, że brakowało mu oka. Brakowało mu nie oka, tylko
trzech palców u jednej ręki. Mówił jednak, zwracając się do
chłopca, który sprzedał za mało gazet: – Tym razem przymknę
oko, ale następnym razem pamiętaj, że mam dwoje oczu. Więc się
staraj. – W ten sposób każdy otrzymywał u niego drugą szansę.
Chłopcy
niezbyt bali się ciężkiej ręki Jednookiego, której ten rzadko
używał. W getcie było mnóstwo ciężkich rąk: rąk policjantów,
starszych chłopaków, handlarzy, kiedy malcy zwędzili coś ze
straganów, ojców, jeśli miało się kogoś takiego jak własny
ojciec. Jeśli nie wyniósł się już dawno na zachód, bo czytał
plakaty, które obiecywały bryły złota wielkości ludzkiej głowy.
Bardziej
niż bicia chłopcy obawiali się utraty przychylności Jednookiego,
który mógłby im nie dać pracy albo nie przydzielałby im
najlepszych miejsc na ruchliwych rogach ulic lub przed znanymi
restauracjami, jak Delmonico’s czy Lüchow’s. Wtedy głodowaliby
jeszcze bardziej niż teraz. Co potem by ich czekało, widywali dwa
razy w tygodniu, kiedy parowiec płynął z turkotem w górę rzeki.
Jeśli
dziadek był utalentowanym dyletantem w reklamowaniu dodatków
nadzwyczajnych, to Paddy Jednooki był niekoronowanym królem
wszystkiego, co miało związek z zarabianiem na ulicy: na
szmuglowanych papierosach, rozcieńczonym alkoholu, sprzedaży gazet
czy rzucaniem monetą. Gdyby nie był taki młody, można by go
nazwać starym lisem.
Jeszcze
wyżej w hierarchii niż jednooki Paddy Fowley stał u uliczników
już tylko Houdini. Kochali tego magika, który błyskawicznie
potrafił się uwolnić z kajdanek. Tylko dla niego zgadzali się
głodować, żeby zaoszczędzić dziesięć centów na bilet do
nędznych teatrzyków w Bowery albo do Huber’s Museum na Union
Square. Kto nie miał pieniędzy, wpatrywał się w plakaty
pokazujące niskiego, barczystego mężczyznę: „Houdini –
bezsporny król kajdanków!”. Jakby ktokolwiek chciał to
kwestionować. Przyglądali się i podziwiali.
Kiedy
dzieci mające pieniądze wychodziły z teatru, oblegały je dzieci,
które pieniędzy nie miały. Jeśli tamte nie chciały opowiadać,
dostawały lanie. Jeśli źle opowiadały, też dostawały lanie.
Wymyślały więc najdziksze opowieści o Houdinim. Jeden chłopiec
stwierdził, że magik nałożył mu kajdanki, a on wcale tego nie
zauważył. Drugi uzupełnił: – Nie tylko tobie założył, ale
całej publice – po czym znacząco skinął głową i splunął na
ziemię.
Ktoś
taki jak Houdini nie dałby się złapać żadnemu policjantowi.
Uwolniłby się z każdej opresji. Chłopcy mieli na to nawet
specjalne określenie: „Być Houdinim” albo: „Być jak
Houdini”. Jak ktoś, kto jadł chleb z niejednego pieca. Kto nikomu
nie pozwoliłby się skrzywdzić. Spryciarz. Wielki spryciarz. Taki
nigdy nie wylądowałby na statku urzędu opieki społecznej.
Dziadek
też miał przydomek, nazywano go Zapałką. Nie dlatego, że był
taki chudy, bo wszyscy byli chudzi. Większość musiała kupować
sobie szelki, żeby im nie opadły spodnie. Szelki były całkiem
niezłym interesem w getcie. Dziadek po prostu szybko się zapalał.
Śnieg
zaczął padać wczesnym wieczorem w sylwestra i przemienił getto.
Błoto, sterty śmieci, rynsztoki, szlam, pozostałości ulicznych
straganów, wszystko to leżało teraz pod grubą białą pokrywą,
która ciągle rosła.
Padało
na czarne kapelusze ultraortodoksyjnych Żydów i na chustki na
głowach Włoszek, które poszukiwały jeszcze odrobiny mąki, oleju
i starych ziemniaków na sfingi. Padało na drabinki przeciwpożarowe,
na markizy sklepów i schody, pełne życia w lecie, gdy ludzie
uciekali z przegrzanych mieszkań. Śnieg padał uparcie na wystawy
sklepowe, kosze i kadzie, na wywieszone przed sklepami garnitury i
suknie. Na mnóstwo rzeczy, które były potrzebne także w getcie.
Padało
na dziwki przy Allen Street, które odważyły się mimo zimna wyjść
z domu, żeby zwabić klientów. I obojętnie, czy chodziło o
pobożnych Żydów, pijanych Irlandczyków albo tylko o ciekawskich
mężczyzn, którzy mieszkali po drugiej stronie 14th Street, a tutaj
szukali rozrywki: dziewczyny były dla wszystkich jednakowo łaskawe.
– Pomodlimy się razem? – wołały do wszystkich tak samo. W
lecie, kiedy spacerowały w cieniu kolei nadziemnej, rzucały
ręcznik, a kto go podniósł, mógł udać się razem z nimi na
modlitwę. Przy takiej pogodzie jednak wychodziły tylko na krótko
przed dom i wracały do sieni, żeby się rozgrzać.
Śnieg
padał na wizerunki San Rocco i Madonny del Carmine, na krzyże,
świece i różańce Włochów, na modlitewniki, tality i menory
Żydów, które oferowano na wielu straganach. Padało nieubłaganie
i całkiem demokratycznie, śnieg sypał na wszystkich, od Battery po
Inwood. Wiatr przeciągał bez żadnych przeszkód obmurowanymi
ulicami przez miasto niczym oddech przez ciało leżącego olbrzyma.
Niczym trucizna.
Ludzie
i zwierzęta musieli to znosić. Podczas gdy woźnice udawali się do
ciepłych izb, konie cierpliwie wystawały przy krawężnikach
ulicznych. Ich grzbiety, łby i pyski stopniowo pokrywał śnieg,
podobnie jak wozy, które ciągnęły za sobą przez całe życie.
Zwierzęta zachowywały się spokojnie, przeżyły już dużo szykan
ze strony ludzi, musiały przeżyć także te ze strony przyrody.
Wsłuchiwały się w wiatr. Rzadko machały ogonem, niekiedy zamykały
swoje dobroduszne oczy i strzygły uszami, jakby chciały jeszcze
lepiej słyszeć.
Ich
właściciele tłoczyli się w piwnicznych knajpach przy Mulberry
Street i w zapyziałych saloonach w Bowery. Wieczór sylwestrowy nie
był bez znaczenia również dla biednych, wręcz przeciwnie: był
dla nich jedną z niewielu okazji, by na kilka godzin zapomnieć o
wszystkim. A także dla pijaków, żeby mieli jeszcze lepszy powód
do picia. Kiedy słońce zaszło i miasto przygotowywało się do
świętowania, zaczynali w East Side zapominać i pić. Albo pić i
zapominać, w zależności od tego, co im przychodziło szybciej.
O
tej porze dziadek dawno już przekroczył Bowery i przedarł się do
dolnego Broadwayu. Rzadko to robił, gdyż tylko w getcie czuł się
jak w domu. Tu było jego terytorium, znał tutejsze reguły, tu był
Houdinim. Poza gettem, na Broadwayu, na 5th Avenue i w północnych
dzielnicach czuł się jak w obcym kraju. Nigdy nie był za granicą,
ale sądził, że ludzie czują się tam podobnie. Człowiek miał
tam dwie lewe ręce i patrzył zbaraniałym wzrokiem. Kilkaset metrów
dalej, tylko kilka kroków przez Bowery, i już się było w innym
świecie.
Kobiety
nosiły suknie z jedwabiu, aksamitu i brokatu, pachnących materiałów
obszytych koronkami, czarne atłasowe paski, szarfy z jedwabnej gazy.
Mężczyźni mieli cylindry z jasnożółtej słomki z szeroką
wstążką z mory albo z białego filcu. Nosili futra z wydry z
sobolimi kołnierzami. Tacy jak on mieli tylko wytłuszczone czapki,
podarte, rozciągnięte spodnie i kurtki, i często nie mieli butów.
– Jeśli
chcesz tam czyścić buty albo sprzedawać gazety, to nie pluj
tytoniem na ulicy. Moi ludzie są eleganccy. Idź do jakiegoś baru i
spluń do spluwaczki. A przede wszystkim nie klnij. Tamtejsi ludzie
są bardzo pobożni. A teraz znikaj i sprzedaj coś, do cholery! –
mówił im Jednooki.
W
drodze do Downtown dziadek sprzedał niewiele gazet. Ostatnio
brakowało nowych wydarzeń. Nie można było polegać na świecie,
zawsze kiedy człowiek był najgłodniejszy, zostawiał go na lodzie.
Ostatnie prawdziwe dodatki nadzwyczajne zachwalał w listopadzie.
Dwudziestego szóstego tego miesiąca s/s Portland zatonął w drodze
do przylądka Cod i stu dziewięćdziesięciu dwóch ludzi poszło na
dno. Piątego listopada w Berlinie była premiera sztuki jakiegoś
Niemca nazwiskiem Hauptmann. Dziadek potrafił wymówić słowo
„Berlin”, ale „Fuhrmann Henschel” już nie, więc maszerował
przez ogromną halę Atlantic Garden i wołał: – Dodatek
nadzwyczajny, dodatek nadzwyczajny! Hauptmann w Berlinie! Bezspornie
najsłynniejsza premiera!
Nie
odniósł tam sukcesu, bo większość gości była Włochami, ale
odniósł go za to przy 2th Avenue. Tego dnia sprzedał prawie sto
egzemplarzy. Najwidoczniej Hauptmann był bardzo lubiany, powinien
mieć co miesiąc taką niewymawialną premierę.
Ale
prawdziwa sensacja wydarzyła się minionego października. Theodor
Herzl przyjechał do Jerozolimy, całe getto stało na głowie. Żydzi
wyrywali dziadkowi gazety z ręki. Całowali i obejmowali go, wtykali
mu słodycze.”