Jan Cornelius - „Ja, Drakula i John Lennon” [fragment]

Jan Cornelius
JA, DRAKULA I JOHN LENNON.
Opowieści zdumionego mieszkańca i obserwatora komunistycznej Rumunii i wspaniałego Zachodu [fragment]

W tamtych czasach w Rumunii narkotyki nie istniały, a wielu synów klasy robotniczej zastępowało je nędznymi sikaczami pitymi w jeszcze nędzniejszych knajpach, ale to w ogóle nie rozwiązywało sytuacji: nawet jeżeli uchlałeś się w trąbę, codzienne życie w socjalizmie było dalej tak samo nieznośne.
Genialna muzyka Beatlesów katapultowała mnie w siódme niebo, a absurdalne i wywrotowe poczucie humoru członków grupy powodowało, że byłem po prostu chory
z miłości. Mogłem identyfikować się z tymi gośćmi aż do zatracenia. W ten sposób latem między trzecią a czwartą klasą liceum żyłem w przekonaniu, więcej, w pewności, że nie jestem już Janem, tylko Johnem Lennonem. Co za tym idzie, na powitanie odpowiadałem tylko wtedy, gdy ktoś zwracał się do mnie per John.

Dzień dobry, czy John jest w domu?” – pytali mamę moi przyjaciele, kiedy dzwonili do naszych drzwi. I właśnie wtedy, kiedy po miesiącach mama w końcu, z wielkim trudem, zaczęła mówić do mnie John, nagle przestawiłem wajchę i stałem się, mniej więcej na dwa tygodnie, Ringiem. Bo Ringo Starr na krótko przyćmił Johna nie tylko dlatego, że napisał lekki jak piórko kolibra song Octopus’s Garden, w którego muzyczno-psychodelicznym cieniu leżałem całymi godzinami, zatopiony w głębinach myśli, ale też dlatego, że na pytanie jakiegoś reportera, dlaczego nosi tak dużo pierścionków na palcach, Ringo odparł lakonicznie: „żeby nie wsadzać tych palców do nosa”.

Tak, to było to oświadczenie, które znaczyłodla mnie o wiele więcej niż wszystkie razem wzięte zasady dobrego wychowania wyniesione z domu i szkoły.
Nawet dłuższe podróżowanie w ogrodzie ośmiornicy nie powodowało u mnie żadnych problemów z oddychaniem. Czyż przodkowie przodków moich przodków nie żyli, koniec końców, na dnie morza? W przypadku gdyby regresja do stadium ewolucyjnego żyjątka morskiego nie udała mi się od razu, zawsze mogłem się odprężyć i wejść do „Yellow submarine”, najpiękniejszej łodzi podwodnej świata, aby wraz z nią z wielkim fasonem pójść „na dno”.

Prawdę mówiąc, teksty Beatlesów przysparzały mi czasami sporo problem
ów, bo w tamtych czasach w szkole nie było angielskiego. Ale jednego dnia łapałem sens jakiegoś słowa, innego dnia – kolejnego i tak po pewnym czasie rozumiałem już całość, a nawet umiałem ją na pamięć. Jeszcze do tej pory potrafię prawidłowo wyrecytować albo, mówiąc wprost, fałszywie zaśpiewać tekst melodii I am the walrus:

I am he as you are he as you are me
And we are all together
See how they run like pigs from a gun (…)

Sitting on a corn flake
Waiting for the van to come (…)

I am the walrus
Goo goo g’joob, goo goo goo g’joob

Taki tekst w sekundę ścierał na proch wszystkie rymowane, propagandowe gówna i rozpirzał w drobny pył wszystkie poezje sławiące miłość do ojczyzny i partii oraz zwycięstwo nowego człowieka.
Jak pięknie mówi poeta, prawda? Ale tak właściwie, co on nam chce powiedzieć? Co wielki bard chce nam przekazać tym wierszem, czego się z niego uczymy? Na szczęście niczego. „Nothing at all”, bo poeta ma w nosie poetycki przekaz. Bard chce jedynie chichotać, stroić miny, robić sobie jaja, podważać autorytety
i wyśmiewa ważnych panów profesorów tkwiących na swoich katedrach i sztywnych, jak gdyby połknęli kij, wiecznie i zaciekle poszukujących jakiegoś sensu. Tymczasem wszystko, co ma znaczenie, to muzyka, szaleństwo i radość życia. Reszta nie ma sensu. Albo, cytując Johna Lennona:

Miałem pięć lat, kiedy mama wyjaśniła mi, że radość jest najważniejszą rzeczą w życiu. I kiedy poszedłem do szkoły, zapytali mnie, kim chcę być w przyszłości. Napisałem: chcę się cieszyć. Myśleli, że nie zrozumiałem pytania. Wyjaśniłem im, że to oni nie zrozumieli życia”.

Po takich słowach nie mam już nic do dodania i dlatego, wesoły jak skowronek na wiosnę, kończę w tym miejscu.

***

Siedziałem sobie w jakiejś kawiarence w Kolonii. Wysoki mężczyzna w średnim wieku, wyglądający na trochę nerwowego, usiadł przy moim stoliku. Chwilę pogadaliśmy o pogodzie. Jasne było, że coś mu we mnie nie pasuje, i wiedziałem nawet, co takiego: od samego początku jego uwagę przykuł mój niemiecki akcent, a w tej chwili miał już z nim poważny problem. Chociaż zmierzył mnie wzrokiem dokładnie od stóp do głów, nie zdołał umieścić mnie w żadnej przestrzeni geograficznej. W końcu zebrał się na odwagę i spytał:

- A właściwie to skąd pan jest?
- Z Düsseldorfu – odpowiedziałem.
- Nie o to mi chodziło – żachnął się. – Chciałem wiedzieć, jaka jest pańska narodowość.

- Jestem Niemcem. – Trwałem mocno na posterunku.
- Z Rosji?

- Niet
.
- Może z Polski?

- Nie.

Bawiliśmy się, praktycznie biorąc, w kawiarnianą wersję „Milionerów”. Pytanie numer jeden: Kim jestem i z jakiego kraju pochodzę? Odgrywałem rolę egzaminatora i jednocześnie byłem obiektem pytań. W tej grze miałem sporą wprawę, bo wiele razy zapraszano mnie do niej. Każdorazowo zasady były podobne: pytanie, odpowiedź, pytanie, itd., aż wychodziła na jaw nazwa mojego kraju pochodzenia.

- Jakoś dziwnie wymawia pan „r” – ciągnął mój rozmówca. – Ale chyba nie jest pan Hiszpanem.
- Racja – odparłem – nie jestem Hiszpanem.

Zbadał z jeszcze większą uwagą moje rysy i ubranie. Wcale nie było mu łatwo.

- Jest pan z Chorwacji? – nie dawał za wygraną.
- Pudło.
- Z Czech?

- Bynajmniej nie.

Stolikowy kolega nie dysponował „Telefonem do przyjaciela”, ale chociaż nie miał ochoty zmienić pytania, w końcu musiał się poddać.

- Proszę mi pomóc, kompletnie nie wiem…
- Trzydzieści pięć lat temu przyjechałem z Rumunii – zlitowałem się.
- A więc tak – odpowiedział. – Jasne! Ale jako Rumun całkiem dobrze mówi pan po niemiecku.

- Niemiecki jest moim językiem ojczystym. Jestem Niemcem.
- I jaki ma pan zawód?

Nie miałem żadnej ochoty na kolejną rundę pytań, odparłem więc krótko:

- Jestem tłumaczem. Ale piszę też książki. I pracuję w radiu.
- Rumuńskim?
- Niemieckim.

- Po niemiecku?
- Tak.

- No to w takim razie dość dobrze się pan u nas zaadaptował. I jeździ pan co roku do Budapesztu?
- Nie, a dlaczego miałbym jeździć?

- Tęsknota za krajem…
- Budapeszt to stolica Węgier – wydusiłem. A ponieważ skończyłem pić kawę, wstałem. – Muszę pomału już iść. Wszystkiego dobrego! Do widzenia!

Podszedłem do baru, gdzie pachniało lodami, ciastem i świeżo mieloną kawą.

- Ale fajnie pachnie! – stwierdziłem. – Ile płacę?
- Dwa euro siedemdziesiąt – usłyszałem głos barmanki.

Dałem trzy euro.

- Reszta dla pani!
- Dziękuję! – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Mogę pana o coś spytać?
- Proszę!

- Jakoś dziwnie przekręca pan „r”. Skąd pan jest?
- Z Rumunii. – Tym razem skróciłem całą rozmowę.

- Aha – ucieszyła się. – No to w takim razie na bank zna pan hrabiego Drakulę.

***

Mój przyjaciel Werner z Kolonii opowiadał mi ostatnio, że w latach siedemdziesiątych, jako uczeń jedenastej klasy, pojechał na wycieczkę do Niemiec Wschodnich.

Kiedy przejeżdżaliśmy granicę – opowiadał Werner – do autobusu wsiadł pogranicznik i zapytał jednego z kolegów: „Ty, co schowałeś pod tymi idiotycznymi długimi, babskimi włosami?”, z obrzydzeniem pokazując palcem na hipisowską fryzurę kumpla. „Powiem, ale tylko wtedy, kiedy pan mi powie, co pan schował pod policyjną czapką?” I chociaż ta konkretna odpowiedź wywołała kosmiczne salwy śmiechu, z powodu których autobus cały się trząsł, pogranicznik nie zagustował ani w humorze, ani w przytomności umysłu kolegi – ciągnął Werner – i zaczął uczyć rozumu nie tylko jego, ale nas wszystkich, dając nam bardzo oryginalną lekcję. Innymi słowy, autobus musiał zjechać na pas awaryjny i trzy bite godziny nie pozwolono nam się stamtąd ruszyć. „Wy macie nie po kolei pod sufitem, jesteście kompletnymi idiotami” – wrzeszczał kierowca po wyjściu pogranicznika, pieniąc się ze złości. I wygłosił kazanie o naszym bezgranicznym kretynizmie i jego ewidentnych konsekwencjach. Nie było to jednak takie najgorsze, czekanie na granicy wschodnioniemieckiej stało się bowiem odrobinę znośniejsze.

Jeżeli chodzi o mnie, w latach siedemdziesiątych miałem o wiele większego pecha niż Werner, bo zupełnie nie miałem ochoty przejeżdżać granicy z Zachodu na Wschód, tylko odwrotnie. Ale żeby to zrobić, należało u nas czeka dłużej niż trzy godziny. Jeżeli żyłeś na Wschodzie, a chciałeś wejść w posiadanie paszportu pozwalającego odbyć podróż na Zachód, obowiązkowo musiałeś spełnić dwa podstawowe warunki: mieć ukończone co najmniej osiemdziesiąt lat i oprócz tego przedstawić w sekcji paszportowej odręczną deklarację rodziców, że wyrażają zgodę na twój wyjazd.

Wojaż na Zachód należał do dziedziny utopii. Jasne, że bywały wyjątki od tej reguły, istnieli tacy szczęśliwcy, którzy złapali Pana Boga za nogi, jak na przykład sowiecki kosmonauta Gagarin. W grze hazardowej organizowanej przez organy państwowe pewnego dnia Gagarin wygrał wycieczkę do Stanów Zjednoczonych, a wtedy jeden ze współobywateli zadzwonił do Radia Erewań i zapytał podejrzliwie:
- Czy to prawda, że towarzysz Jurij Gagarin wygrał podróż do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej?
- Zasadniczo prawda – odpowiedziało Radio Erewań – ale nie chodzi dokładnie o kosmonautę Jurija Gagarina, tylko o emeryta, który nie nazywa się Jurij, a Oleg, i nie Gagarin, tylko Gaganow, a podróż nie była do Stanów, tylko do Kijowa. Poza tym nie wygrał wycieczki, tylko rower, a rower nie został wygrany, tylko ukradziony.

Byłem pełnym entuzjazmu frankofilem i moim największym pragnieniem stało się złożenie wizyty w Grenoble u przyjaciół poznanych pewnego upalnego lata w Timișoarze. Tak więc udałem się na milicję i złożyłem podanie o wyjazd w celach towarzyskich. Myślę, że „organy” tarzały się po podłodze ze śmiechu po jego przeczytaniu.
- Ty, to gdzie ten cienias chce jechać?
- Do Francji.

- No co ty! Nie ściemniaj!
- No to patrz tu i czytaj! Ha, ha, ha…!!!

- Ale numer, niektórzy to mają kompletnie odjechane pomysły!

Ale pogardliwe śmiechy milicjantów nie powinny stwarzać nam fałszywego wyobrażenia o rzeczywistości tamtych czasów. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że amatorów podróży na Zachód nie traktowano poważnie. Wręcz przeciwnie. Po zaledwie tygodniu otrzymałem dwulinijkowy list z zaproszeniem do siedziby milicji, gdzie zakomunikowano mi bardzo przyjacielskim tonem:
- Nie ma najmniejszego problemu,
monsieur! Jeżeli pragnie pan zwiedzić Francję, może pan to bez przeszkód zrobić. Jutro może pan spakować walizkę i wyruszyć do Grenoble. Ale najpierw musi pan nam udowodnić, że posiada pan wystarczającą ilość waluty.
Dzisiaj wszyscy ciosają kołki na komunistycznej dyktaturze, zapominając, że musimy oddać jej wielką sprawiedliwość: wtedy państwo rzeczywiście dbało o swoich obywateli i z tego powodu nie można mi było pod żadnym pozorem pozwolić, abym podróżował do kompletnie obcego kraju z pustymi kieszeniami, jak jakiś, za przeproszeniem, kloszard.

De facto
, posiadałem całe pięć dolarów, dysponowałem więc walutą. Dolary były dobrze schowane na dnie szuflady w kuchni, w pustym pokrowcu na scyzoryk, który zgubiłem na jakiejś wycieczce. Otrzymałem je od pewnego turysty niemieckiego z Monachium pięć lat wcześniej, kiedy pracowałem jako przewodnik dla turystów obcokrajowców na wybrzeżu Morza Czarnego. Ale oczywiście odpowiedziałem mojemu rozmówcy, że nie posiadam nawet centa, niente, nada. Przecież nie byłem kompletnym idiotą: przechowywanie waluty było surowo zabronione, kto posiadał coś takiego, narażał się na więzienie i nie mógłby pojechać na wieki wieków amen nawet do Bułgarii.
Teatr absurdu nie toczył się jedynie w sztukach Eugène’a Ionesco.

Musiałem więc dać sobie spokój z podróżą do Francji, ponieważ nie posiadałem waluty, której i tak nie było mi wolno posiadać.

Teraz od przeszło trzydziestu pięciu lat mieszkam w Düsseldorfie i krążę nieustannie między Wschodem i Zachodem. Mam, to jest jasne, jakiś gen międzynarodowego włóczęgi, bo kiedy znajduję się na Zachodzie, Wschód wydaje mi się bardziej interesujący, i vice versa. Najlepiej czuję się w samolocie, w samochodzie albo w pociągu. Dawna granica między Wschodem i Zachodem wciąż wywołuje u mnie permanentny stan stresu, ale równie ciężko jest mi znosić nieograniczoną możliwość podróżowania.