Rozmowy przy Stole Milczenia. Brâncuși, portret z epoki – V.G. Paleolog

W ciągu ostatnich jedenastu tygodni zapraszaliśmy do odkrywania na nowo postaci Constantina Brâncuși w ramach naszego mini-serialu online.
W tym tygodniu,
ostatni odcinekwspomnienia krytyka sztuki V. G. Paleologa

Wiele lat temu pisarz Romulus Rusan przeprowadził dwanaście rozmów o Constantinie Brâncuși. Zatytułował je „Rozmowy przy Stole Milczenia”. Wśród rozmówców znalazły się znane ówcześnie w Rumunii osobowości: od arystokratek Miliṭy Petraṣcu i Celli Delavrancea po kompozytora Dimitrie Cuclina i architekta Octava Doicescu, od inżyniera Ṣtefana Georgescu Gorjana po kamieniarza Ioana Alexandrescu, od studenta Grigore Popa po właściciela zajazdu Nicolcioiu i, podobnie, od artystów plastyków Maca Constantinescu i Iona Vlasiu począwszy, po poetę E. Jebeleanu i V. G. Paleologa (ewangelistę Brâncuṣiego). Udało im się nie tylko ukazać postać samego Brâncuṣiego, ale również uchwycić obraz tamtej Rumunii, europejskiej i „zintegrowanej z Zachodem”.
Owe dwanaście rozmów, które składają się na nasz nowy projekt online, jest świadectwem wysiłku, by uwolnić Brâncuṣiego od stereotypów wynikających z narosłej wokół niego legendy i od efektów propagandy, tak by stał się człowiekiem prawdziwym, z krwi i kości. Portret rzeźbiarza, który się z nich wyłania jest wiarygodny i pozbawiony uprzedzeń, skropiony rosą niewinności, ale i otoczony
niewidzialnym nimbem, jak mówi jeden z rozmówców. Staje przed nami człowiek świadom swojej wartości, ale nie nadęty, z poczuciem humoru, ale i trochę przewrażliwiony, czarujący, ale i nieco trudny, o silnej osobowości, zachowujący jednak pewną dozę naiwności, o której przypomina nam jego żartobliwe: Gdy przestajemy być dziećmi, znaczy, że już po nas. Geniusz staje się na powrót zwykłym, żywym człowiekiem: to właśnie prawdziwość osoby przekonuje nas o genialności dzieła artysty.

Jesteśmy wdzięczni Romulusowi Rusanowi, wielkiemu przyjacielowi Polski, za jego książkę. Zainspirowała nas ona do zaprezentowania w najbliższyh tygodniach polskim odbiorcom postaci Constantina Brâncuși. Nasze podziękowania kierujemy także pod adresem p. Any Blandiany, małżonki i spadkobierczyni spuścizny Romulusa Rusana, która wspierała nasz projekt.

Nim zagłębimy się w ostatniej opowieści o Constantinie Brâncuși, oddajmy głos Romulusowi Rusanowi:

Czy można powiedzieć jeszcze coś nowego o Brâncuṣim? Pytanie to stawiali mi niemal wszyscy, których pytałem o niego. Czy znali go kiedyś bardzo dobrze czy przelotnie, czy spotykali go wielokrotnie czy przypadkowo, teraz osoby te niemal obawiają się opowiadać o nim w sposób prosty, ludzki, wspominać go takim jakim był niegdyś. To dziwne, ale, zamieniony w pomnik i umieszczony z czcią na piedestale przez naszego ducha skłonnego do tworzenia legend, umarł człowiek z krwi i kości. Mit czasami zabija po raz drugi.
Oto dlaczego nalegałem, by moi rozmówcy przypomnieli sobie raczej jak odbierali Brâncuṣiego na początku znajomości, gdy pierwsze wrażenia są mniej stonowane. Chciałem, by opowiedzieli mi swoje wspomnienia, nawet jeśli obawiali się, że będą przeczyć sobie nawzajem i sobie samym, że będą się powtarzać. Moim celem było zebranie dokumentacji, przeprowadzenie wiwisekcji – pragnąłem przywrócić do życia dwanaście wcieleń Brâncuṣiego, które żyją w moich kolejnych rozmówcach. Chciałem, jakby przy pomocy kalejdoskopu, złożyć te kolorowe szkiełka w jeden obraz, obraz, który będzie podnosił czytelnika na duchu nie tylko dzięki mocy geniuszu rzeźbiarza, ale i dlatego, że ukaże jego słabości. Zdjąwszy z piedestału, oddajmy go naszym braciom. Reszta jest milczeniem.

V. G. PALEOLOG (Vasile Gheorghiescu)

Krytyk sztuki (ur. 1890, gmina Teiu, Gorj – zm. 1979, Krajowa). Egzegeta życia itwórczości Brâncușiego, nazywany przezniektórych jego „ewangelistą”. Stykał się z Brâncușim w Rumunii i w Paryżu, gdzie obracał się w kręgach żyjącej ascetycznie bohemy, doktórych należał także rzeźbiarz. Autor licznych prac biograficznych i analitycznych: C. Brâncuși, 1938; A doua carte despre Brâncuși (Druga książka o Brâncușim, 1944); Tinereţea lui Brâncuși (Młodość Brâncușiego, 1967); Brâncuși – Brâncuși, 1976; Procesul sculpturii moderne (Proces rzeźby współczesnej, wydanie pośmiertne, 1996).

Jest pan uważany za „ewangelistę” Brâncușiego. Czy opowiedział pan już o nim wszystko? Podejrzewam, że nie, i że ma pan w zanadrzu opowieści,które składają się na pana osobistą relację z nim, aktóre są przedmiotem niniejszej rekonstrukcji…

Paradoksalnie, poznałem mojego wielkiego przyjaciela i krajana przez obcokrajowca. Nazywał się Amadeo Modigliani. Było to w 1910 roku, miałem 22 lata. Mieszkałem wtedy w Villa Falguiere, małym prowizorycznym ryglowym domku, tak zwanym colombage*, zbudowanym przez pewnego przedsiębiorcę na dnie głębokiego kamieniołomu, z którego wydobywano wapień do budowy paryskichpałaców już w średniowieczu. Na wapiennej skale stały dwa półokrągłe rzędy umeblowanych ascetycznie cel, ktore wynajmowano ubogim artystom: na parterze rzeźbiarzom, napiętrze malarzom i poetom. W tych czasach studiowałem za dnia, a nocą pracowałem jako niewykwalifikowany robotnik w odlewni artystycznej, i nie chciałem, by wiedziano kim jestem.

A kim pan właściwie był?

Nazywałem się Vasile Gheorghiescu. Gdy mój sąsiad, młody Włoch o wyglądzie efeba, który zawzięcie rzeźbił w bloku kamienia przed drzwiami domku, zapytał z jakiego jestem kraju i jak się nazywam, przedstawiłem się jako „constantinopolitano” i podałem mu nazwisko mojej matki – Paleolog. Modigliani nakrył mnie jednak, gdy dawałem właścicielowi dokumenty. Jesteś Rumunem? Mój mistrz też jest Rumunem, nazywa się Brâncuși. Kilka dnipóźniej, gdy wchodziłem do mojej celi, usłyszałem jak Modigliani znad swojej rzeźby mowi: Ecco-lo!* Obok niego, oparty o framugę drzwi, stał mężczyzna. Bardzo badawczo mi się przyglądał, jakby chciał wyrobić sobie szybko zdanie na mój temat. Dał mi znak, że chce ze mną porozmawiać. Zapytał mnie kim jestem, a ja mu powtórzyłem moją bajeczkę: pochodzę z Konstantynopola i mam cesarskie korzenie. On na to sucho: A ja jestem ze wsi. I zaczął do mnie mówić po rumuńsku. Nie było rady, przyjąłem reguły gry i po krótkiej wymianie zdań, wśród których znalazło się charakterystyczne dla okolic Jii* „mă rad”* – Brâncuși wybuchnął: Mam cię, jesteś z Oltenii, ot co! Zaskoczył mnie kompletnie: Jestem z Krajowej! Z Krajowej jesteś, tak? A czyj ty jesteś, co? Kilka dni później odwiedzaliśmy go w jego pracowni, ja z trofeum w postaci ananasa, a Modigliani z dwulitrową butelką włoskiego wina w ręce. Pech chciał, że znowu go rozdrażniłem, bo powtórzyłem mu tonem nieznoszącym sprzeciwu wykład o Michale Aniele usłyszany poprzedniego dnia na zajęciach z estetyki profesora Seailles. Po tym jak przyjął wyzwanie (nie wiedziałem jeszcze wtedy o idiosynkrazji jaką żywił wobec umięśnionych potworności), Brâncuși złapał mnie za ubranie na piersi (sądził, że go celowo prowokuję) i powiedział mi parę przykrych słów, które jeszcze teraz słyszę. Posłuchaj mnie– kontynuował, ja ci to mówię, że sztuka nie ma przerażać, tylko zbliżać ludzi do siebie! Modigliani, który zdrzemnął się był chwilę wcześniej, teraz skoczył w porę, by nas rozdzielić…

Kiedy więc… zbliżył się pan do Brâncușiego?

Co zaskakujące, tego samego wieczora. Pomogły mi okoliczności. Nagle zaczął mieć wyrzuty sumienia z powodu swojej wcześniejszej gwałtownej reakcji. Uścisnął mi po męsku dłoń, przybił na zgodę i powiedział: Zabawmy się! Znaczyło to, że zaprasza nas na kawę do Rotonde. Właśnie gdy mieliśmy wejść na bulwar Montparnasse, w bocznej uliczce, zdarzył się cud: stanęliśmy oko w oko z wysokim mężczyzną w długim białym indyjskim stroju. Był to mag, bardzo modny w tym czasie w Paryżu, gdzie mówiło się dużo o osobowości wielorakiej, pisano i grano sztuki o takiej tematyce, itd.
Kharima, dość dziwaczną postać, poznałem przypadkiem w Ogrodzie Luksemburskim jakieś dwa tygodnie przedtem. Teraz, ku kompletnemu zaskoczeniu Brâncușiego, witał się ze mną wschodnim zwyczajem, zagadywał mnie i pytał poufale:
Comment se trouve votre état d’âme?* Oczywiście, widząc na twarzy Brâncușiego zainteresowanie i wrażenie jakie to na nim zrobiło, na pytanie skąd go znam, odpowiedziałem obrastając wpiórka: Od dawna jesteśmy przyjaciółmi. Podziw i szacunek, choć zdobyte niezasłużenie, stały się pierwszymi krokami w kierunku dość długiej przyjaźni.

Jak długo trwała wasza przyjaźń?

Zależy jak liczyć. Przez jedenaście lat byliśmy właściwie nierozłączni, mieszkaliśmy w odległości kilkusetmetrów od siebie. Rozumieliśmy się niemal bez słów, jakby to ująć, dzięki sposobowi bycia, atmosferze jaka się między nami wytworzyła. Gdy przez jakiś czas mieszkałem na wybrzeżu Atlantyku, w Lorient, zdarzało mi się jechać całą noc pociągiem, by się z nim spotkać, bo się za nim stęskniłem. Patrzyliśmy na siebie potem bez słowa, ale to było jak rozmowa, a po długiej pełnej treści ciszy, Brâncuși mowił: Masz jeszcze coś do powiedzenia?– i wybuchaliśmy śmiechem. Moje dzieci spędzały chłodne zimy w jego dobrze ogrzanej pracowni. Gdy urodził się Preda, Brâncuși porąbał stare meble, żebyśmy mieli czym napalić w pokoju mojej żony, która leżała w połogu. Wiele braterskich doświadczeń nas wtedy połączyło. Prawdą jest też, że w tym czasie często się kłóciliśmy, ale co ważne – nigdy o pieniądze ani o kobiety, raczej z powodu naszej pychy. Był nieprzewidywalny, nigdy nie było wiadomo, kiedy wyjdzie z siebie. Gdy chciał mnie wyprowadzić zrównowagi, kazał do siebie mówić „wujku”. Wtedy zaczynała się zabawa w „kto kogo”: jak jeden mówił „tak”, drugi mówił „nie”, i na odwrót. Nie było mowy, żebym przed nim uderzał czołem. A teraz, gdy nie żyje, robię to, a nawet przed nim klękam…

Mowi się zawsze o jego pracowni jak o sanktuarium, ale patrząc na rzecz realistycznie, była to budowla prowizoryczna. Czy mistrz niemógł jej wzmocnić, zbudować na nowo? Pytam pana o to jako jego bliskiego przyjaciela, ponieważ wydaje się, że był to raczej problem psychologiczny.

Wydaje mi się, że Brâncuși mógłby mieszkać tam niezależnie od warunków, bo z charakteru był wiejskim rzemieślnikiem, skupionym wyłącznie na pracy, a nie na warunkach w jakich się ją wykonuje. Przez jakiś czas, z finansowego punktu widzenia, przebudowa nie była problemem. Ale też w dzielnicy Ronsin, położonej na obrzeżach Paryża, w pobliżu fortyfikacji, było to zabronione. Niestabilne i niepewne z powodu katakumb podłoże uznane zostało przez urząd miasta za non edificandum. A dokładniej – wolno było budować, ale z drewna i bez fundamentów. Brâncuși, gdy tam trafił, był biedny. Wynajął zadaszenie ustawione na słupach, podktórym zostawiali wozy sprzedawcy warzyw przyjeżdżający na targ. Dostał zgodę, by tę wiatę zamknąć ryglowymi ścianami. W ciągu kolejnych lat rozbudował sam pracownię, ale jej nie wzmocnił. W 1926 roku przyszły ogromne powodzie, które podmyły całą konstrukcję: przegniłe, dziurawe od wilgoci słupy, przeszklony dach. Woda przesunęła pracownię, a następnie, z przerażającym łomotem, odkleiła ją od ściany, przyktórej stała. Wtedy Brâncuși zdecydował przenieść się na drugą stronę ulicy po numer 9, gdzie podobne konstrukcje stały na bezpieczniejszym terenie i pozostały nietknięte.

Jak Brâncuși czuł się w towarzystwie, w czasie odwiedzin, przyjęć?

W domu zazwyczaj ubrany był w kombinezon, drewniaki, a gentelmanem stawał się tylko, gdy musiał bywać, choć nadal był nieporadny. Przypomina mi się jego spotkanie z Palladym* na przyjęciu zorganizowanym przez Poselstwo Rumuńskie w Paryżu. Posadzono ich na sofie, by zrobić im, dwóm sławom, zdjęcie. Fotografia wyszła kiepsko: Pallady, ostentacyjnie arystokratyczny, odsuwa się w kąt sofy, jakby w odruchu obronnym, nadąsany; Brâncuși patrzy koso w obiektyw jakby w odpowiedzi na to wyzwanie. Opowiadał mi jak kiedyś w Biarritz chciał zatrzymać się w dobrym hotelu, ale obawiał się, ze będzie miał problem z powodu proletariackiego ubioru, wziął więc powóz, którym przejechał zaledwie kilkadziesiąt metrów, dał królewski napiwek portierowi i recepcjoniście, a potem mógł już uchodzić za bogatego ekscentryka. Podobna historia – został zaproszony w Pireneje, jakoś w 1917–1918 roku. Baronowa Frachon zakwaterowała go w domku myśliwskim. W nocy usłyszał marcujące się na strychu koty. Obudził się w nim wiejski chłopak. Chciał zakończyć kocią idyllę i próbował wspiąć się na strych po drabinie. Spadł łamiąc sobie nogę. Źle złożona, noga ta pozostała nieco krótsza. Brâncuși długo rozważał zbudowanie aparatu, który by ją powoli naciągnął. Chirurg, Toma Ionescu,który odwiedził go przypadkiem w Paryżu, odradził mu to. Brâncuși nosił w sobie kompleksy przybysza ze wsi, który w nowym środowisku musi zawsze się pilnować, i raz jest zbyt skrępowany, raz zbyt arogancki, a nawet napastliwy, przeciwko wszystkim.

A jaki był wobec przyjacioł, w zaciszu domowym?

Miał dziwny sposob komunikowania się z najbliższymi. Erik Satie, sławny kompozytor, przychodził do niego mocno po północy, przed świtem, po wyjściu z kabaretów, gdzie dręczył pianina. Siedzieli razem zazwyczaj do rana – do momentu, gdy Brâncuși zaczynał pracować. Nic do siebie nie mówili, Brâncuși rzeźbił, Satie słuchał wpółśnie rytmu młotka i dłuta czekając na pociąg do Arcueil. W pozostałych wypadkach, Brâncușiemu zdarzało się jak to się mówi, używać „mowy ezopowej”. To znaczy używać tylko esencji znaczeniowych, złożonych raczej z sugestii niż z rzeczywistych słów. Najczęściej zdarzało się to przy kieliszku: zaczynał mówić o sobie, o swoich pracach i, w wewnętrznym rozognieniu, gubił – nie sens, lecz składnię. Nie łączył już ze sobą wyrazów, omijał spójniki… Używał tylko przymiotników przerywanych wykrzyknikami albo znakami zapytania,mówił zagadkami albo cytował zapomniane przysłowia. Zdania były eliptyczne. Wyrażał tylko esencję, czasami w sposób ukryty. Byliśmy tak dobrymi przyjaciółmi chyba też dzięki temu, że zawsze i wszędzie udawało nam się porozumieć.

Może pan podać jakiś przykład?

Dziś jest jutro. Często tak mawiał. Myślałem, że to po prostu aluzja do Heraklita, ale używał tego określenia nie tylko w odniesieniu do czasu, ale w rozumieniu etycznym, deontologicznym, odnosił to do stawania się. Mówiłeś coś głupiego, a on przypominał: Dziś jest jutro. Mówiłeś mu coś nieprzyjemnego? Powtarzał to samo. Przychodzą mi do głowy jeszcze inne powiedzenia: To czego chcesz jest nie na ziemi, nisko, ale wysoko, ponad nią. Albo: Próbowałem zrobić to, co jeszcze nie jest możliwe (to a propos swoich prac). Tak odpowiadał, gdy chciałeś dowiedzieć się więcej o danej rzeźbie.

Właśnie o tym chciałem teraz porozmawiać…

Nigdy nie udało mi się zostać jego powiernikiem jeśli chodzi o sztukę. Ale często nie mogłem się oprzeć, żeby mu nie zadać jakiegoś pytania. Czasami prosiłem go, żeby mi wyjaśnił tę czy inną pracę, na co odpowiadał: Idź, połóż na niej rękę, to do ciebie przemówi. Czasami pytałem go jak doszedł do takiego czy innego rozwiązania, dlaczego wybrał właśnie tę z tysiąca innych możliwości. Nie znosił teoretyzowania, zbędnego filozofowania. Ano, mój drogi Basilache – odpowiadał mi w najlepszym razie, chciałem zrobić to, co być nie może, żeby głowę na głowie miał, nieboże. Kolejna ezopowa odpowiedź. W gorskich wioskach są jeszcze jak sądzę starsi ludzie, którzy, nieskażeni telewizją i radiem, tak właśnie się komunikują – nie słowami, ale jakby błyskawicami, niejasnymi i bogatymi metaforami, będącymi echem rytmu ich uczuć i odzwierciedleniem ich wewnętrznych rymów.

Od kiedy miał awersję do interpretacji swoich dzieł?

Odkąd głos zabrali A. Basler i L. Vauxelles, jego nieprzejednani i nieuczciwi krytycy oraz od czasu incydentu z Księżną X. Pojawiły się wtedy, niczym nieusprawiedliwione, insynuacje dotyczące rzekomo pornograficznego charakteru tej pracy. Wydarzenia te wzmocniły jednak tylko ostatecznie jego awersję do wyjaśniania swoich prac, którą miał już wcześniej, już w czasie pustelniczego życia „na wsi” przy Impasse Ronsin. Zapytany, co znaczył dla niego ten epizod, Brâncuși odpowiadał: Rejwach bez sensu. A było to tak: wszyscy wiedzieli, że w czasie Salonu Niezależnych (w 1920 roku), Brâncuși zaprezentuje jakąś sensacyjną rzeźbę. Wiadomo było także, że wystawę otworzy Poincaré, minister edukacji. Gdy Brâncuși zdjął z rzeźby zasłonę, Picasso, podchodząc bliżej z głębi sali, wykrzyknął słynne zdanie*, które zmusiło Signaca, prezesa Salonu do ukrycia rzeźby. Signac zawołał komisarza wystawy i policjanta, który ukrył rzeźbę pod peleryną i zaniósł ją do biura prezesa. Gdy wybrzmiały trąbki, a Poincaré spełnił swój obowiązek (mnóstwo komplementów i pochwał zgodnych z jego własnym gustem i uznaniem) i zniknął, przyjaciele Brâncușiego, Cendrars, inwalida wojenny z medalami na piersi, Leger i Kremnitz – napadli na Signaca i zmusili go, żeby wystawił znów Księżną. Ostatecznie jedynym, który rzeźby nie widział, był Poincaré*. Jeśli chodzi o osobę oszczercy, w czasie gdy Picasso jeszcze żył, wielu próbowało udowadniać, że to nie on, a Matisse był autorem okrzyku. Z ręką na sercu mogę przysiąc, że to był Picasso. Zresztą, Brâncuși nie darzył go specjalną sympatią, mawiał o nim, że zachowuje się jak chorągiewka na wietrze.

Czy kiedykolwiek wyjaśniał swoje prace, na przykład nabywcom?

John Quinn, jeden z największych kolekcjonerów jego prac (kupił ich 27), poprosił go około 1913 roku, by wyjaśnił mu pracę, którą niedługo wcześniej kupił, zatytułowaną Chimero. Obiecał, że wyjaśnienie nie zostanie upublicznione. Przyglądałem się powstawaniu tej tajemniczej rzeźby i przyznałem się Brâncușiemu, że to jedna z prac, których nie zrozumiałem, poprosiłem go więc, żeby mi ją wyjaśnił. Ano, mój drogi Basilache– odpowiedział, wyjaśnienie tego, co zrobiłem jest trudniejsze niż sama praca. Ale pokazał mi list, który napisał do Quinna. Niemówiąc wprost, że jest to autoportret, napisał mu, jak Flaubert, czarno na białym: Chimero to ja (przedmiot rzeźby był rodzaju męskiego). To samomówił potem o Kogucie, Sokratesie, stąd zdałem sobie sprawę, że była to albo metoda wyjścia z trudnego położenia, albo próba zwrócenia uwagi, że w pracy ważniejszy jest jej duch, a nie temat.

Myślę, że warto tu wspomnieć o portrecie Joyce’a … o historii tego portretu.

Tak, ale od czego zacząć? Gdy miałem jakieś 6–7 lat (około 1895–1896 roku), w międzynarodowej dzielnicy Krajowej, gdzie się urodziłem, w okolicach kościoła Obedeanu (zbierali się tam Macedończycy, Serbowie, Bułgarzy, Węgrzy, Niemcy, itd.), pojawili się też Ormianie,którzy uciekli po masakrze w Abdul Hamid. Byliwśród nich cukiernicy, wytwórcy nugatu, i Anton Samoradian, kupiec, uktórego spędzałem całe dnie. Jednego z jego przyjaciół, który przychodził codziennie, pana Politisa, w okolicy nazywano „panem Grzecznym”*. Pan Politis, co było dość niezwykłe, za każdym razem, gdy wychodził od pana Samoradiana, wyciągał z kieszeni kamizelki trzy lub cztery kości, rzucał nimi i patrzył co wyszło. Cukiernik wyjaśnił mi, że pan Politis czyta z kości co dobrego lub złego mu się przydarzy. Jego kości nie były takie jak kości do gry, zamiast czarnych oczek miały różne figury, które przypominały hieroglify. Trzy z nich stały się z czasem moją własnością i znalazły miejsce w walizeczce, z którą w niepoważnym wieku lat szesnastu ruszyłem w świat. Silny instynkt kazał mi je ze sobą zabrać. Prawdą jest, że zawsze lubiłem przepowiadać przyszłość i zadziwiać ludzi, dostarczać im radości płynącej ze zdumienia. Na spotkaniach koła literackiego Macedonskiego*, koło 1908 roku, zadziwiłem mistrza i skłoniłem go, dzięki sposobowi w jaki czytałem kości, by to on wywróżył mi przyszłość wielkiego myśliciela. Podobnie było na statku, na który zaciągnąłem się jako palacz i przemierzyłem na nim całe Morze Środziemne. Gdy pokazałem kości Brâncușiemu – miałem ich już wtedy sześć, szybko zrobił sobie ich kopie z marmuru, włącznie z wyrytymi na nich symbolami. Trzeba sobie wyobrazić, że wygłaszał proroctwa dokładnie w swoim stylu: językiem ezopowym. W tym czasie uszyłem mojemu synkowi Tretie ubranko z pluszu, doktórego przyszyłem dwie spirale z białego sznurka. Spirala zgodnie z interpretacją kości to symbol radości. W czasie, gdy przyjaźnił się z Nicolae Vaschide*, Brâncușiego bardzo pociągała idea czytania kości. Tym bardziej, gdy w jego życiu pojawił się James Joyce, kompletny oryginał. Na jego prośbę, Brâncuși narysował kilka jego realistycznych portretów, ale Joyce nie był zadowolony: Panie Brâncuși, dlaczego narysował mnie pan tak realistycznie? Niech mi pan narysuje dziwny portret, bardziej odpowiadający mojej naturze… Brâncuși obiecał mu, że się zastanowi, a gdy spotkał go następnym razem, zapytał: Jak się pan nazywa? Joyce! – odpowiedział ze zdziwieniem Irlandczyk. W takim razie, oto pana portret!– i podał mu narysowaną na kartce spiralę (joy = radość). Żart polega na tym, że James Joyce załączył do listu pisanego do ojca kopię tego portretu. Starszy pan, żartobliwie napisał do brata Jamesa, Stanislasa: James przysłał mi swój portret. Bardzo się zmieniłAle jest do siebie jeszcze podobny. Poważnie mówiąc, chciałem podkreślić, że inspiracje Brâncușiego nie były przypadkowe, jak może wynikać z tej zabawnej anegdoty, ale były związane z głębszym nurtem idei, który manifestował się refleksją o poważnym ciężarze gatunkowym.

- Czy Brâncuși przyjmował krytykę od najbliższych?

- Gdy miał już duże zaufanie do krytykującego, wtedy tak. Jeśli osoba,która wydawała opinię była nowa w jego otoczeniu, a szczególnie jeśli Brâncuși miał uczucie, że chce go poniżyć, rzeźbiarz wściekał się i stawał się wręcz gwałtowny. Oto przykład. Wiedziałem, że Brâncuși jeszcze w czasach, gdy rzeźbił figuratywnie, cierpiał, gdy musiał używać modeli (wydawało mu się, że praca z nimi tylko wszystko komplikuje). Pewnego dnia zastałem go w pracowni z modelem, ale nie żywym – była to kopia Powrotu syna marnotrawnego Rembrandta zawieszona na gwoździu. Byłem zaskoczony. Tym bardziej, gdy odkryłem pewne podobieństwa porównawszy Brâncușiego z Rembrandtem. Na przykład, synowi marnotrawnemu holenderskiego mistrza spadł sabot z nogi. Brâncuși też umieścił niewielki sześcian koło „stopy”. Gdy zwróciłem mu na to uwagę, Brâncuși się zezłościł. Oczywiście, że użył klasycznego modelu, chodzi przecież o to, by lepiej rozwinąć temat.

Co się wydarzyło między panem a Brâncușim w 1921 roku?

Moje życie było pasmem upadków i wzlotów, biedy i zaszczytow. Kilka lat po wojnie, gdy miałem lepszą sytuację materialną, postanowiłem wrócić na wieś, do Oltenii, by założyć gospodarstwo rolne. Brâncuși nie akceptował mojej ówczesnej postawy, uznał mnie za „zdrajcę”, „parweniusza” itd. Odpowiedziałem mu: Ty masz tylko dzieci z drewna, a ja mam troje dzieci z krwi i kości i muszę zapewnić im byt. I wyjechałem. Nie widzieliśmy się przez siedemnaście lat. Przez jakiś czas, mieszkając na wsi, śledziłem jego poczynania z mniejszym zaangażowaniem, a potem przedstawiłem go publiczności w Krajowej w kole przyjaciół nauki, wygłaszałem odczyty o nim w nowo utworzonym radiu, wydałem broszurę, o której prawdopodobnie nie wiedział.

Czy spotkał się pan z nim jeszcze?

Tylko raz. Była jesienna niedziela 1938 roku. Byłem na polu z krowami. Usłyszałem, że woła mnie uparcie dziewczynka, ktora wychowywała się u nas w domu: Panie Vasile, panie Vasile, niech pan idzie do domu, bo Pan Bóg nas odwiedził! Myślałem, że to żart albo mała ma jakieś zwidy. Pospieszyłem jednak do domu zobaczyć o co chodzi. Na podwórku czekał na mnie dziaduś, mały człowieczek z siwą brodą. Było w nim coś nierzeczywistego, wyglądał jak zjawa. To był on. Rzuciliśmy się sobie na szyję, długo staliśmy tak, skamieniali. Wpadła mu w ręce moja książeczka i chciał mnie odszukać. Przyjechał do Rumunii z powodu kompleksu rzeźb w Târgu Jiu, miał niedługo wracać do Paryża.

Zmienił się?

Rozmawialiśmy dwie noce. Wydał mi się zamyślony, zniechęcony. Miał przy sobie gazetę z Bukaresztu, wktórej pisano o dziwactwach z Târgu Jiu budowanych ze środków publicznych itp. W Indiach też przydarzyło mu się jakieś tajemnicze rozczarowanie. Zwierzał mi się jak w latach młodości.

Wtedy widzieliście się po raz ostatni?

Tak, i do tego spotkanie to zakończyło się w niezgodzie. Postanowiłem odwieźć go do Krajowej i kupiłem bilety w 3. klasie. Pociąg był zapchany, pełny podchmielonych rekrutów. Staliśmy na korytarzu, a młodzieńcy niezadowoleni ze swojego losu czepiali się nas: Ty patrz, dwóch brodaczy, dwóch popów… Skąd Bóg prowadzi wasze świątobliwości? Ja się śmiałem, ale Brâncușiego wyprowadzało to z rownowagi. Zepsuło nam to podróż. Czemuś mi nie powiedział, ze kupiłeś trzecią klasę? Mam pieniądze, mogliśmy kupić pierwszą… Jak zwykle, gdy onmówił „tak”, ja musiałem powiedzieć „nie”, jak w młodości. Rozstaliśmy się na dworcu w Krajowej i nigdy się już nie spotkaliśmy. Dziś, gdy piszę o nim jak o obcym człowieku, śmiać mi się chce, gdy sobie przypomnę ile razy go drażniłem, raniłem i złościłem, aż iskry leciały, choć kochaliśmy się przecież.


*Dom ryglowy (fr. maison a colombage) – w Polsce znanyszczególnie pod nazwą „mur pruski”;

* wł.Oto on!;

* Dawna nazwa rzeki Jiu;

* rum. niepoprawna forma czasownika „śmiać się”, używana często na wsi;

* fr. dosł.Jak się miewa stan pańskiej duszy?;

* Theodor Pallady (ur. 11/23 kwietnia 1871, Jassy – zm. 16 sierpnia 1956, Bukareszt) – ceniony rumuńskimalarz, przyjaciel Matisse`a, mieszkał stale w Paryżu do 1904 roku, następniewrócił do Rumunii;

* „To jest fallus!”;

* Później publiczny protest podpisany został przez m.in. Marię Skłodowską-Curie, Matisse’ai wielu innych pisarzy awangardy (przyp. Barbu Brezianu);

* grasłów z rum.politicos (pl. grzeczny);

* Alexandru Macedonski – poeta symbolista, prozator, dramaturg i publicysta. Założyciel koła literackiego i periodykuLiteratorul;

* Nicolae Vaschide (1874 – 1907) – rumuński psycholog i psychiatra działający we Francji.


[Tłumaczenie tekstów z języka rumuńskiego: Natalia Mosor]